niedziela, 28 sierpnia 2011

W związku z faktem...

Jak w temacie..., że do pisania recenzji książki potrzebne jest zakończenie procesu jej czytania, a w chwili obecnej staram się zrecężyć kobyłę wielkości "cycków Zośki" w związku z czym w ramach rekompensaty za cierpliwość wrzucam, krótką historię obrazkową do której kartki, ołówka, tuszu i oczywiście legalnej wersji fotoszopa udzielił mi Mariusz.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Negro Indian pimp wy wife


Książka Darka Maszka "Negro indian pimp my wife" jest jedną z najbardziej szczerych książek o polskiej emigracji. Darek wielokrotny emigrant z wyboru opisuje w niej wieloletnie obserwacje,szczere do "Komorowskiego bulu". Kolekcja ludzkich charakterów, opisanych w tej książce wprost wyjętych z autokarów jadących do Anglii, Holandii czy Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze, zmusza do pewnych przemyśleń. Darek trafnością opisów mógłby dorównać Renacie Mauer w czasach jej największej świetności, swoimi słowami dziurawi tarcze Polskiego społeczeństwa równie celnie, trafiając nie tylko w dziesiątki, ale czasami nawet w jedenastki. Zresztą wygląda to mniej więcej tak :

„Rozgrzane do czerwoności powietrze wisiało nad pustynnym miasteczkiem, wyciskając pot z najbardziej egzotycznych miejsc na ciele mieszkańców. Spod skórzanych kowbojskich spodni wylewał się rosół, do tego stopnia, że w największej sali miejscowego bałaganu smród bigosu ze spoconych dup dusił wszystkich od pokerzystów przez barmana i tutejsze prostytutki, które na samo wspomnienie pracy w dniu dzisiejszym krzywiły się jak diabeł pod kroplami święconej wody, tylko kamienne twarze miejscowych alkoholików pogrążone w grymasie nirwanowego snu zdawały się być obojętne na pogodę, bezrobocie, nudę, w związku z czym leżeli oni porozrzucani w obrębie całego miasteczka w mniejszych lub większych skupiskach, inni solo w przeczących prawom fizyki pozach i tylko w tych krótkich chwilach po wyjściu ze stanu medytacji ich wpatrzone w przestwór oczy mędrców odnajdywały drogę do najbliższego baru, sklepu, bezbłędnie niczym kompas we mgle.

Nagle dwu skrzydłowe motyle drzwi w wejściu do krainy rozkoszy zatrzepotały. Wielki jak niedźwiedź mężczyzna rzucił groźnie po całej sali wiązką morderczych spojrzeń od których drżały ręce, skurcze łapały w kark i więdły nawet największe siusiaki. Brak odpowiedzi z wnętrza budynku spowodował, że facet ów wystrzelił z pogardą zielona mele ze swych ust wprost na podłogę, wyznaczając w ten sposób granice swojego terytorium. Dostojnym krokiem zdobywcy podszedł do stolika przy którym, czterech kowbojów grało pokera.
- Cześć Dżejk, w końcu jesteś. – Przywitał mężczyznę jeden z grających w pokera kowbojów.
- Gdzie Rupert?- zapytał jeden z graczy.
- Rupert się powiesił. Podobno stara sodomizowała mu się z Indianinem. – Odparł stanowczo Dżejk.
- To jeszcze, żaden powód, - wtrącił się kolejny z graczy.- Pamiętasz jak gnaliśmy stado do Mountain Creek? Po trzech tygodniach spędu i atakowania własnej graby okazało się, że w czasie rozróby ktoś spalił tamtejszy burdel, podobno czarno biała jałówka do tej pory wysyła ci walentynki.
- Nie chcę o tym rozmawiać – rzekł szorstko Dżejk. –Zresztą podobno ten Indianin był czarny.
Zapadło długie milczenie, które odważył się przerwać dopiero Czarls.
-To już jest kurwa przegięcie, z czarnuchami jest jak z pedałami jak się ich nie zamyka w rezerwatach to będą sobie obciągać nawet pod kościołem. Zresztą podobno są tak chujowymi sąsiadami, że nawet Cyganie nie chcą z nimi mieszkać.
- Boga nie ma – Wtrącił Dżoszła.
-Bóg to chuj- Dodał Memfis i przeżegnał się całując medalik.
-Chłopaki wy już lepiej nie pijcie. Powiedział Dżejk. „

„Nad równiną ukrytą w skalistych górach usianą po brzegi trójkątnymi wigwamami unosiła się mgiełka napięcia. Wioska polskich Indian wrzała od debat i rozmów dotyczących obecnej sytuacji politycznej, wojna wydawała się nieunikniona w związku z czym dzisiejszego dnia miała zebrać się rada plemienna wodzów plemion rozrzuconych od Mc Donalds hills po Monsanto rivers. Wieczorem gdy wszyscy dostojnicy spotkali się razem przy ognisku obrad jako gospodarz pierwszy głos zabrał „oczy wzniósł ku niebu"
Bracia Indianie,
Wybraliśmy ten kraj jako spełnienie naszych najskrytszych marzeń, kiedy wsiadałem do PKS w Głuchołazach tydzień po podjęciu decyzji o wyjeździe, moje serce przepełnione było nadzieją, że kraj ów będzie naszą ziemią obiecaną. Dziś zaledwie kilka wiosen po ucieczce z kraju ojców muszę powiedzieć, że była to najgorsza decyzja w moim życiu. Całą drogę wierzyłem w Was, miałem nadzieje, że nie powielimy rodzinnych schematów w życiu na emigracji, jak że złudne to były nadzieje, jakże smutna okazała się rzeczywistość. Jeśli ktoś jeszcze nie wie czemu wszystkie wolne narody uważają nas za kretynów, czemu żyjemy tu udając Indian i na ochotnika daliśmy się zamknąć w rezerwacie, czemu nikt nie chce robić z nami interesów niech spojrzy na naszą marną egzystencje moimi oczami, oczami wodza zażenowanego działaniami własnego plemienia.
Nie mamy już o czym rozmawiać nie wygramy zbliżającej się wojny, nie mamy najmniejszych szans, a wiecie dla czego? Powiem wam bando kretynów. Przyjechaliśmy tu kilka lat temu, każdy z was ściągnął tu swoje rodziny i przyjaciół. To miasteczko miało być rajem wolnych ludzi, edenem poloni i co? I jak to teraz wygląda?
Pięć księżyców temu „Dwie stówy zaliczki” wziął dwie stówy zaliczki i przepadł jak kamień z „Przepadł jak kamień” miał mi położyć polbruk pod wigwamem kurwa jego mać, a teraz się dowiaduje, że od dwóch dni bawią się w jakimś burdelu, a ja nie mam ani pieniędzy, ani polbruku. Obiecałem, że będę się wami opiekował, ale ja już nie chce nawet was znać. Połowę z was oddałbym za pojarkę peta, a do drugiej połowy chętnie bym dopłacił, żeby ktoś was tylko stąd zabrał. Po co mi tacy ludzie reprezentujący sobą poziom baru mlecznego jak : „Litr berbeluchy”, który wchodzi do mojego wigwamu o czwartej nad ranem, niezrozumiałymi słowami prosi mnie o drobne, a jak się już go pozbędę muszę przeszukać wszystkie kąty i sprawdzać czy niczego mi nie ukradł, jego serdeczny przyjaciel „ Pomroczność jasna” ja nie wiem czy on wie gdzie w tej chwili się znajduje, przynieśli go na dworzec w Płońsku w takim stanie w jakim znajduj się do dzisiaj.
Polski raj na ziemi to zagłębie kłamstwa, nieróbstwa, łajdactwa sodoma przy tym to klub dżentelmenów onanistów. Taki „Człowiek pod kreską” nie przepracował tu nawet jednego dnia, przez trzy lata zgłębił na tyle język, żeby dogadać się z opieką społeczną, jeździ na zasiłkach i socjalach, a w święta w Polsce szastał dolarami jak krupier talią, dolarami z mojego portfela zajumanymi pięć minut przed wyjazdem, w dodatku piepszył tam takie bzdury, że nawet mi jest wstyd a słyszałem to z czwartej ręki. „Krwawy stolec” kolejny as w mojej talii do tej pory myśli, że to niestrawność, a przecież już dawno wysrał własną wątrobę. Junacy tacy jak : „Obstaw przy gwizdku”, „zawijam z grama”, „Blada ścieżka nieprzespanych nocy”, „Narwana bleta” , „Koruje od roku” „Tropiący kroplę”, „Dwa cztery na siedem”, „Zakurwiony do nieprzytomnośći” ręce mi po prostu opadają.
Na słowa te obruszył się wódź Indian północy „Pijany kierowca” i gdyby nie złapał go w porę „Polonez karo” pewnie tak samo jak w zeszły roku zaczął by się publicznie rozbierać i biegać po całej wiosce z gołą dupą strasząc dzieci, gdyż nie ukrywam przyjechał tu po kilku głębszych.„

"Do wigwamu znajdującego się poza obrębem wioski, wszedł młody chłopiec, spodziewał się znaleźć w nim szamana zajętego czynieniem czarów rzucaniem zaklęć, czy jakimś innym zajęciem wykonywanym przesz szamanów w swoich namiotach.
- Oczekiwałem cię „Za późno wyjęty”, duchy przodków, powiedziały mi, że przyjdziesz tu z problemem trapiącym Twoją duszę - Powiedział szaman wypuszczając z ust wielki obłok mleczno gęstego dymu.
- Tak szamanie, zapytać Cię o dwie bardzo ważne sprawy w moim życiu do rozwikłania, których potrzeba mi będzie Twojej mądrości.
- Mów więc śmiało.
- Jaki jest sens życia i dlaczego czasami wydaje się, jak bym ze swoją skło „blowjob queen” mówił dwoma językami?
- Cóż…- powiedział szaman, to nie są trudne pytania.
- Zacznę może od końca. Otóż twój ojciec „Stojący pod sklepem”, również nie dogadywał się z Twoją matką „Trzeźwe święta” więc skąd ty byś miał to kurwa potrafić, a co do sensu życia jest tylko jedna odpowiedź. :” HA, HA, HA, HA powiedział szaman po czym wyszedł z wigwamu i oddalił się w sobie tylko znanym kierunku. "

niedziela, 15 maja 2011

Trzy mgnienia wiosny. Albert Fankidejski


Albert Fankidejski w związku z niszowością swoich opowiadań nie usłyszy o tym, że dostał nagrodę Nike. "Trzy mgnienia wiosny" to jego defloracja pisarska, a że pierwszy raz nie zawsze jest taki jak na filmach porno, mam nadzieje, że pochodzący z Ramsowa Albert nie zaniecha poszukiwania "epickiego pierdolnięcia" i da się jeszcze nie raz puknąć w dupala jakiemuś wydawcy w zamian za damski chuj gotówki."Trzy mgnienia..." to zbiór krótkich opowiadań, refleksji nad życiem i próba pogodzenia się z ciężką przypadłością, której Albert nabawił się pracując w tartaku swojego ojca. Ciężka praca, alkohol i zagrożenie utraty palców podczas pracy na czarno to w zasadzie cały warsztat pisarski Alberta. Chłopak może zostać drugim Masłowską, ale w Ramsowie zatyra się na śmierć, chyba, że zdąży się wcześniej zapić. Jeśli chcesz wesprzeć talent Alberta lub chcesz mu pomóc zadzwoń :510657311. Albert nie rezygnuj z marzeń!!

"Akt pierwszy powrót ojca, raj utracony

Spotkaliśmy się wczesnym przedpołudniem resztki preparatu wlewane w siebie z uporem maniaka w krótkim czasie wywołały schizofreniczną ekstazę, a resztki cudem ocalałych zakończeń nerwowych poprzez przygaszone i osłabione, chodź jeszcze czasem docierające do tej bezkształtnej masy kisielu ,która kiedyś była mózgiem, impulsy elektryczne utrwalały nas w przekonaniu, że jedziemy Astonem Martinem Vantage pełnym gazem po bezkresnych asfaltowych łąkach Edenu w stronę zachodzącego słońca, a platynowe fele naszego życia toczą się w jedynym słusznym kierunku… lecz..

Nagle w drzwiach staną ON. Anioł alkoholowej apokalipsy, trzymając w ręku wspomnienie tego co jeszcze godzinę temu było „ognistym mieczem zagłady”. Bat jego słów spowity mglistą zorzą niedawnych torsji oraz gorzelniano- żołądkowych perfum uderzał w nozdrza, ciął skórę i wyciskał łzy z oczu nawet najdzielniejszych alkonautów. Zrozumieliśmy wszyscy… Hegemon płynnej śmierci przybył upomnieć się o swe ofiary, odebrać nam raj ,który dopiero się narodził.

Zaczęło się!
Widmo jednego ostrego naboju w 6 komorach rewolweru zwanego życiem miało być ceną ,którą zapłaci czyjaś dusza dzisiejszego wieczoru. Zaczęliśmy do siebie strzelać.. On z gracją i radością plutonu egzekucyjnego wciąż od nowa nabijał jeszcze dymiące lufy.

Pierwszy postrzelił się Grzesiek.. Pocisk spenetrował bebechy i z całym impetem wbił się gdzieś między trzustką ,a śledzioną. Widząc to Jacek przeżegnał się zbyt wcześnie spisując bohatera na straty. Grześ pomimo ran i obfitego krwawienia sokiem z kiszonych ogórków, octem z kurek, prawdziwków i papierzaków, cała mocą swego ducha zapanował jeszcze nad półmartwym ciałem i znów z piana na ustach i nienawiścią dla słabości w zamglonych oczach, rzucił się w wir walki. Wiedział jednak,jak ranny jeleń, że agonia zbliża się wielkimi susami w siedmiomilowych butach,a następne strzały myśliwego,który poczuł bliskość wygranej będą już dużo precyzyjniejsze. Twarz Niebiańskiego egzekutora pojaśniała. Zaprawiony w bojach wiarus widząc wykrzywione w malignie lico towarzysza broni nie chciał przedłużać procesu eutanazji. Wytoczył cięższe działa, polał pełne szklanki i ponownie otworzył ogień. Kula przeznaczona dla Grzecha nie mogła teraz chybić celu. Wiedziony chrześcijańskim nawykiem składania całej winy na Boga, Grześ wzniósł jeszcze niewidome oczy ku niebu prosząc o lekka śmierć. Najwyższy wysłuchał ostatniej prośby zbłąkanej duszy. Cichy jak mgła cios łaski spadł na szyję nieszczęśnika ... stłumionym szeptem wydał z siebie jeszcze ostatni raz ledwie słyszalny okrzyk bojowy : OSTROŁĘKA NIE WYMIĘKA!!! Po czym oddał się w ręce Walkiriom niosącym jego duszę prosto do ogrodów Walhali

On skwitował stratę przegryzieniem ogóra. Jego język zatańczył kankana z kropelka preparatu osiadłą na ustach niczym rosa na porannej trawie. Jego hartowany jak stal w śmierdzących moczem, zwietrzałym piwem i kiepową siekierą kuźniach męskiej osobowości,umysł znieczulił się na ludzkie nieszczęście, ból i cierpienie, jego psychika była twarda jak granitowe dildo, niezłomna jak kuśka Rona Jeremiegio, bezlitosna jak faja Polańskiego dla trzynastolatek. Kolejna czystka etniczna nie robiła na nim większego wrażenia, jego sumienie dźwigało ciężar lat walki, zagłady całych rodzin, rzezi masowych imprez z butelką w ręku czuł się jak pedofil w piaskownicy, spruty do granic ludzkich możliwości był naprawdę sobą, przechuj alkogolemem, kosiarką kiziorów napędzaną ruskim spirytusem, był jak wanna bez korka, a sześciolitrowy silnik największych połykaczy szos nie spalał nawet promila tego ile on był wstanie strzelić na łyka wygrywając pod sklepem poranny hejnał na kelerisowych trąbkach.

Dalsze walki przybrały nieco inny obraz . Sierżant „Archaniołow„ stał obok baterii dział przeciwpancernych odpierając kolejne ataki faszystowskich dywizji śmierci, w tumanie kurzu wciąż powtarzał: „ładuj!!, ognia!!, ładuj!!, ognia!!” nawet wtedy gdy germańskie tanki upojenia taranowały kolejną armatę, a załoga wykruszała się. Nagle Jacek nie posłuchał rozkazu. Jego działo wciąż nabite ucichło. Sąd polowy szybko wymierzył sprawiedliwość. Poległ od kul karniaków Boskiego Enkawudzisty na trasie między kuchnią, a łazienką… „Cześć jego pamięci” szepnąłem."

wtorek, 22 marca 2011

"Zło"... czyli kilka słów prawdy o nas?


Przypuszczam, że mi osobiście jak i zapewne 54% Polaków nieczytających książek, Fińska literatura kobieca przez duże "F" nie kojarzy się zupełnie z niczym. Oczywiście nikt nie wymaga cudów od społeczeństwa, którego już od dawna hymnem powinna być piosenka Kazika: "a ja leże na wyrze przerzucam kanały, lektury już dawno olałem, gapię się tępo zjadając but w sosie i patrze na dramat w kosmosie". Jednak "Zło" zaktualizowało moje spojrzenie na zagadnienia literatury skandynawskiej, teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że "finki to jo."

O czym jest "Zło"?
Wstyd przyznać, książka Talvi Ingeborg, to szczera do bólu jąder rozprawa z męskim egoizmem, szowinizmem, seksizmem, alleyesonmeizmem i każdym męskim "izmem" ukrywanym mniej lub bardziej, "samczym skurwieniem". Talvi jednoznacznie wskazuje, że jest to książka o nas samych, zadufanych w sobie "ruchaczach" bez sumienia.

"Był ciepły lipcowy wieczór, wracałem do domu po spotkaniu z G.
Chłodną szmatą kamiennej obojętności ścierałem z siebie resztki jej fatalistycznego pesymizmu. Każdym swoim słowem, każdym trupiobladym gestem błagała o morderstwo z litości. Ten jej uśmiech, szczery do bólu jak sylikonowe cycki, prawdziwy jak orgazm aktorki porno idealnie współgrał z wyrazem oczu przepełnionych radością, życiem i ciepłem hospicyjnego korytarza.

Wystarczyło trzydzieści minut wspólnej rozmowy i z nadzieją spoglądałem na kuchenny nóż, chodnik zza okna wręcz błagał o spotkanie, a pasek od spodni marzył, żeby rzucić mi się na szyje.

Przez pierwsze godziny istnienia naszego chorego "związku", miałem nadzieję przywrócić ją jak najszybciej do stanu używalności. (Jej ból po rozstaniu z facetem życia był niczym w porównaniu z moim świądem jąder.) Teraz już wiem, że równie dobrze mogłem gilgać stopy klientom prosektorium z nadzieją, że wybuchną śmiechem.

Po spotkaniu z nią nie bałem się już śmierci. W porównaniu z jej codziennym mentalnym harakiri, śmierć była darem opatrzności. W trzydzieści minut przebrnąłem przez wszystkie kręgi piekła, brałem chrzest w morzu martwym łez, przepłynąłem żabką Ganges ludzkiego cierpienia. Żeby tylko Bóg, którykolwiek, jeden kutas czy Ketzalkoatl, Manitu czy Ahura Mazda, chciał zabrać ją do siebie, byłem skłonny złożyć się w ofierze nawet całopalnej, albo w jednej chwili ukrzyżować na drzwiach jej mieszkania, jedyną przeszkoda bylaby niewdzięczna bliskość jednookiego judasza.

Szansa strzelenia gola oddaliła się o jakieś milion eonów lat świetlnych, zresztą pewnie w trakcie czułbym się jak weterynarz robiący ostatni zastrzyk potrąconej przez ciężarówkę, jeszcze zipiącej burej suce."

wtorek, 15 marca 2011

J-23



Michał Jaroszyński "J-23". Jaroszyński od lat ukrywa się w środowisku Szczycieńskiej bohemy, jego twórczość wyrywa się falom mainstreamowego szamba, nie powiela nudnych do wyrzygania schematów,a przesycone ironią opowiadania demaskujące namaszczone mongolizmem schematy cywilizacji Mc Donaldystycznej, a zwłaszcza karykaturalne próby przeniesienia standardów korporacyjnych i największych osiągnięć kultury dalekiego zachodu na ziemie Polskie. Twórczość Jaroszyńskiego najcelniej opisał Michał Lasocki frontmen szczycieńskiej grupy punkowej "Baron von Pizdenszturchał" : "To nie przeidealizowany, pedalsko-masochistyczny onanizm w stylu Coelho, to lobotomia niemytymi rękoma w stylu Hannibala Lectera."

"J-23" to tak jak poprzednie dzieła Jaroszyńskiego "zrobię na jutro", "miałeś oddać... tydzień temu", "Nigga Plizz" zbiór, krótkich opowiadań, w których każdy znajdzie coś dla siebie, rzucające się w oczy porównania mechanizmu korporacyjnych do mechanizmów państwa faszystowskiego, rozmywanie odpowiedzialności, zmuszanie do niemyślenia. "J-23" to manifest myślenia, wołanie o odrobotowanie pracy, myślenia pamięci żałobny rapsod.

"Był październik 43 roku. Ubrany w ciemnozielony płaszcz obersturmbannfuhrer Kloss opuścił mieszkanie przy ulicy Polnej 10. Kloss jeszcze nie wiedział, ale wiedzieli inni. Gdy doszedł do bramy rozejrzał się, przez drobne szparki jego oczu z siłą huraganu wdarło się jasne światło rozganiając mrok niepewności. Odkąd się obudził szukał hamulca od karuzeli wirującej w jego głowie, hamulca nie znalazł, nie mógł znaleźć, nie miał ich już od przed wczoraj. Nie wiedział kim jest, gdzie jest i jak tu się znalazł. Zapisany maczkiem pamiętnik jego spodni wniósł do sprawy pewne przypuszczenia, resztki jedzenia różnego kształtu i koloru, wszelkiej maści wydzieliny, bursztynowe krople moczu, złote cekiny żółci namnożone z taką łatwością bogactwo minionej euforii, tęcza sałatki warzywnej jak spod pędzla Picassa i wczorajsze wspomnienie bezsensownego bełkotu, który ni jak nie chciał się złożyć w jedną całość... W strzępach pamięci niczym na wypranym 100 złotowym banknocie, przywrócił sobie jakimś cudem równie wyblakły obraz bladego pracownika RCR, który non stop powtarzał: "przeloguj się"

Ale gdzie miał się przelogować? ..."


"W czasie rozmowy półrocznej oceniającej osiągnięcia pracy w wermachcie, Hans rozsiadł się wygodnie w fotelu. Rozmawiający z nim starszy wiekiem gestapowiec, każdym zdaniem rozdmuchiwał kondom ego Hansa do granic pęknięcia. Gdy wydawało się już, że zabraknie wyrazów pochwalnych w gestapowskim słowniku, padło jedno słowo na które Hans nie był gotowy. Słowo, które budziło trwogę w najodważniejszych hitlerowcach niezależnie od stażu i stopnia. Tym słowem było "ale". Kondom ego zrobił się jakby za luźny, Hans czuł, że szczelna bariera już go nie chroni, że oklapł i powoli zaczyna się z niej wysuwać. Światło nagle włączonej lampki zgasiło radosne jeszcze przed chwilą oczy Hansa.

-No właśnie... "ale", powiedział gestapowiec. -Mam jedno małe zastrzeżenie.

Hans spojrzał w oczy jasnej żarówce, wiedział jaką moc mają męskie łzy. Sfokusował się z całych sił czekając na pytanie jak nowo zatrudniony na dostępy, jak pracownik RCR na podwyżkę z nadzieją, że jednak nie nadaremnie.

- Więc powiedzcie mi Hans, tak szczerze jak referent menadżerowi, skąd wiecie o : Aploudach endofdejowych dla endofmonthuf handofowych przy skonsolidowanych paczach dla całych wolumenów setupowych po katoftajmie?

Hans wiedział, że już się nie wywinie, dzwon ciszy w jego głowie wygrywał kolejne zwrotki pieśni: "Anielski Orszak"

Hans musiał zripostować, to mogło być cokolwiek, znał mechanizm z biznesbrifingowych odpraw przed walką i z nadawanych ze szczekaczek, ukrytych nawet w kiblu, tekstów komisarzy politycznych. Nawet oni sami nie wiedzieli o czym mówią, nikt nikogo nie rozumiał.To była jego szansa, wypalił niezacinalnie jak karabin kałasznikowa :

- Dowiedziałem się z Aliena, że robi się to, żeby nie maczowały się PSki w żurnalentry bo na credit eksepszyn mają kejsy implementowane w formatach NRB i biznesobżektowe raporty nie do końca da się zrobić z frontendów niezależnie od fitbeku. Nie wiedziałeś?? zapytał Hans"


"Hans wstał od stolika, znudzony wpatrywaniem się w odbicie własnej twarzy na talerzu pomiędzy mielonym, a kiszonym ogórkiem. Wyszedł. Stojąca nieopodal zniszczona kamienica była mieszkaniem jego przyjaciela Trąbkego. Stare zniszczone schody zaprowadziły go wprost pod drzwi mieszkania.
Hans zapukał.

- puk, puk - odpowiedziały drzwi

- Kto tam? - zapytał zdziwiony Hans

-A kto puka? - zapytały drzwi.

-To ja pytam kto puka! - odparł stanowczo Hans.

-Ty pukasz przecież! - stanowczo odpowiedziały drzwi.

- No tak - powiedział Hans i wszedł do środka.

W pokoju stał Von Trąbke, był dobrym oficerem, ale od czasu gdy stracił dłoń na froncie wschodnim i leczył się morfiną, wiódł bogate życie wewnętrzne.

-Hans, mój przyjacielu! powiedział radośnie Trąbke - chodź coś Ci pokaże.

Podeszli do biurka. Trąbke szybkim ruchem z aptekarską precyzją przelał z butelki do słoika czwartą część zawartego w niej spirytusu, po czym opróżnił słoik jednym wirem bez zagryzania.

- Łał! -Krzyknął Hans, -Teraz wiem, że można wyciągnąć człowieka z Rosji, ale nie wyciągniesz Rosji z człowieka- pomyślał.

- Hans porozmawiajmy o marzeniach. Czy jest coś co chciałbyś jeszcze osiągnąć? -Spytał dziabnięty Trąbke.

-Chciałbym jeszcze raz pojechać do Australii. -Odpowiedział ponuro J-23.

-A co byłeś już? -Zapytał zaskoczony Trąbke.

-Nie, ale raz już chciałem. -Odparł Hans. -A jakie są twoje?

-Ja zawsze chciałem podróżować. Pamiętam, jeszcze przed wojną, kiedy razem z dwoma przyjaciółmi wybieraliśmy się moim automobilem w podróż dookoła świata. Pomyśl Hans podróż życia, tylko ty, droga, nieznana przestrzeń przed Tobą, Wolność! Kupiliśmy 2 skrzynki wódki i parę siatek piwa.

- I co? Spytał Hans figlarnie przyglądając się swojemu słoikowi, który niestety pozostawał pusty.

- I przez 2 tygodnie nie wyjechaliśmy z garażu. Powiedział Trąbke na kilka chwil przed przybiciem gwoździa.

Hans uśmiechnął się pod nosem. Będzie więcej dla mnie pomyślał.

Nie rezygnuj z marzeń.. "

niedziela, 6 marca 2011

Rzygi czyli "Poland alkoholand"


„Rzygi” czyli „Poland alkoholand” to pierwsza wspólna książka braci Bacików, Olsztyńskich undergrandowych twórców tzw. „Brudnej literatury” będącej „wyskrobanym” dzieckiem późnej ery post punkowej. Bracia Bacikowie swoja karierę z pisarstwem rozpoczynali w Olsztyńskim Zinie „ Stemia”, kilka artykułów później na dobre zakorzenili się w tamtejszych klimatach, do 2002 roku współtworzyli Ziny : „Kran”, „Pała Samowała” „Softcore”, „Brain Bukkake”. „Rzygi” to ich debiutancki projekt.

Nie da się ukryć, iż „Rzygi” to bezpardonowa rozprawa z ludźmi czasu przełomu. Wyraziście nakreśleni główni bohaterowie to w 90 procentach ludzie nie radzący sobie z życiem, wyszarpani spod skrzydeł opiekuńczej Polski Ludowej, nie potrafią odnaleźć się w realiach świata wolnorynkowego. Ludzie ci razem z wolnością otrzymali dar nieporadności, a każdy ich dzień jest tęsknotą za upadłym rajem ,który odszedł w chwili gdy Leszek W. przeskakiwał przez płot stoczni. Głównym wątkiem książki jest żal, smutek i pustka poupadkowa, a niedojrzałe życiorysy bohaterów kipią przerysowaną dziecięcą nieporadnością. „Wyświechtany”, „bezdomsko – menelski” język społecznych pariasów jest esencją całego utworu, chamstwo i totalne kładzenie „kalafiora” na wszystko, którymi treść ocieka, są spuścizną autorów po „starych dobrych czasach”.

„Przez ujebane okna autobusu zwanego życiem wpadało tyle światła, że chwilami nie było jaśniej niż w dupie. Chociaż przez lufcik zwieracza w odpowiednich warunkach biwakowej, tanio alkoholowej kaki, mógłby wpaść promień fotonów, który w tej chwili prześwietliłby klisze mózgowe walnie zebranych nakurwiaczy preparatu.”

„I tak jak oczy są zwierciadłem duszy, tak okno na podwórze było zwierciadłem meliny, zamglone jak przepite spojrzenie wąsatego opiekuna. Słuchając go można dojść do wniosku, że mieliśmy raj na ziemi jeszcze godzinę przed jego przyjściem na świat, tak często i tak samo celnie jak „kurwa” i „ja pierdole” używał słowa „kiedyś” więc : „ Ale Marcin, „kurwa”, „kiedyś” wszyscy mieli prace i pieniądze, „ja pierdole”, nie dorabiałeś w dupe jebanego hrabiego po dwanaście godzin dziennie za tysiąc złoty bez umowy. „

„Melina pełna była ludzi, którym coś w życiu wyszło był mistrz Polski juniorów w boksie, doktor chemii, biznesmen hurtownik, dwóch drugoligowych piłkarzy po ciężkich kontuzjach wątroby, policjant łapówkarz. Ich zwycięstwa opiewały puste cokoły mglistych wspomnień, dopite do połowy aluminiowe puchary wyblakłych „strongów” , medale kapsli po denaturacie, zapomniane dyplomy pożółkłego papirusu, pachnące kiepem „Dżin linga” z przeciągniętym filtrem, nieme atrybuty mistrzów świata w życiu przeszłością, bezduszni świadkowie upadku tytanów”

niedziela, 20 lutego 2011

Książka 3 "Messiah"


Kontrowersyjna przez duże K, książka Jeffa Collinsa, Lady Gagi amerykańskiego pisarstwa niewydana jeszcze w Polsce przypuszczam, że związane jest to z jej bardzo trudną tematyka oraz z tezami, które Jeff stara się bronić na jej stronach. Zanim jednak postaram się ją przedstawić, kilka słów w ramach wprowadzenia.

Pamiętam dobrze wydarzenia z 11 grudnia 1994, mogę powiedzieć, że pierwszą Wojnę Czeczeńską i wszystkie wydarzenia śledziłem, na tyle na ile było to możliwe, na bieżąco. Ruch separatystyczny, czy narodowowyzwoleńczy dla mnie jako obywatela Polski, nie jest czymś niezrozumiałym. Takie postacie jak : Szamil Basajew, Salman Radujew, Dżochar Dudajew, dla mnie osobiście to Patrioci i Bohaterowie, jak dzisiaj wiadomo bezowocnej walki. Jedną z najsmutniejszych rzeczy jest to, że zgodnie ze współczesnym trendem polityki światowej można ich nazwać terrorystami, oczywiście jeśli jest się przywódca jednego z krajów "Osi Dobra" określenie osoby, kraju, społeczności, narodu mianem terrorysty nie wymaga wielkich nakładów pracy, a korzyści jakie może przynieść są niebagatelne. Z punktu widzenia Dartha Vadera Luke Skywalker, Han Solo, czy Chubaka, a nawet R2D2, byli pierwszoligowymi terrorystami, gotowymi poświęcić swe życie w niemal samobójczych atakach w imię religii głoszonej przez zielonego karzełka i jego kilku fanatycznych ziomków, chociaż wszyscy wiemy, po której stronie była MOC.



"Terroryzm to kwiat, który wyrósł na spalonej ziemi."

"Jak otworzyć oczy całemu światu, jak przemówić do niego by cię usłyszał, jak powiedzieć, że ma się już dość okradania państw przez zachodnie koncerny, zniewalania ludzi, przez zachodnie banki, jak zdjąć kaganiec i wstać z kolan? Czy terroryzm jest odpowiedzią?
Od ponad 400 lat polityka naszego kraju jest niezmienna, chęć zysku i żądza władzy, która pozwoliła nam mordować i zabrać ziemię rdzennym mieszkańcom naszego kraju, pozwala nam bezkarnie grabić i wyzyskiwać dowolne państwo na ziemi. Tak nam się wydawało. W celu zabezpieczenia naszych interesów wysyłaliśmy najlepszych negocjatorów: lotniskowce, marines, lotnictwo, specjalistów od przekonywania. Ile czasu czekaliśmy na odzew? Do ilu ludzkich cierpień przyczyniliśmy się zanim we wrześniu ktoś wykrzyczał "dość!", skąd nasze zdziwienie?"

"We wrześniu przyszedł do nas Mesjasz. Zgodnie ze słowami z Biblii Jezus przepędził kupców ze świątyni. Powiedzmy sobie szczerze, co od setek lat jest naszą świątynią? Kto jest naszym bogiem? Kogo wyznajemy i w co wierzymy? Jaka jest nasza jedyna religia? Czy każdy nasz dzień to nie ofiara składana zyskowi? Zbłądziliśmy, oddajemy hołd złotemu cielcowi,a Mesjasz przyszedł nam o tym przypomnieć, burząc nasze świątynie, ale my zaślepieni i ułomni, pozbawieni sumienia i refleksji niczego nie zrozumieliśmy"

"Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz"

"Irak, Afganistan, potem Iran, ofiary w imię Boga o twarzy ropy, potem Chiny, dajmy im wolny dostęp do internetu bez tego nie zrozumieją jak bardzo potrzebują naszych fast food-ów, naszych korporacji, jak bardzo chcą być naszymi niewolnikami, jak bardzo chcemy ich ciemiężyć, bez nich nie zbudujemy swojego amerykańskiego snu."*


*Tłumaczenie własne.

środa, 16 lutego 2011

książka 2 Gwiazdozbiór


Pierwsza książka Bogumiła Niemżyckiego. Dramat społeczny, w którym autor nakreśla trudne relacje między dwójką braci, rozdzielonych wojenną pożogą walczących o wolną "ojczyznę" diametralnie różnymi metodami. Jest to opowieść o braterstwie, niewysłowionym wręcz żalu, o próbie przebaczenia, o zagmatwanym i pełnym wad patriotyzmie, o czasach ciężkich wyborów i ich konsekwencji.

Historię głównego bohatera poznajemy z pamiętników, które po latach na strychu starego domu odnajduje wnuczek. "starszy pan w ciemnych okularach" w jednej chwili ukazuje swe wręcz szatańskie oblicze, na oczach chłopca tonąc w brudach przeszłości, przed którą jak dotąd skutecznie uciekał, babrając się w rzece krwi i ludzkiego cierpienia.

"9 sierpień 1982.

Nie mogę zasnąć, wszystko wróciło, krzyki katowanych bez litości, słyszę gdy tylko zamykam oczy, widzę blade upiorne twarze w bursztynach zakrzepłej krwi, twarze demonów bez życia, twarze zdrajców... Łamaliśmy ich jak zapałki, pękali jak mydlane bańki, jeden po drugim w Naszych katowniach, to tylko materiał kiedyś musi się odkształcić. Po tylu latach ja też się odkształciłem nie mogę znieść tego ogromu cierpienia, które wyrządziłem w imię ojczyzny."


12 lutego 1984.

Stefan nigdy tego nie rozumiał te szubienice, wyroki, dla jego przyjaciół, może to było za wiele, ale to My nieśliśmy wolność na bagnetach Armii Czerwonej, dzięki Nam mieszkał w Wolnej Polsce. Nie zrozumiał nawet na łożu śmierci, mam jego list jedyny który wysłał mi od wojny, nie muszę go czytać w każdej chwili mogę odtworzyć każdy jego fragment: "Romku pamiętaj nigdy nie miałem brata,gdybyś miał odrobinę honoru udusiłbyś się swoimi splamionymi krwią rękami, zdrajco!".

21 września 1990.

Dziwny to czas, jeszcze wczoraj byłem bohaterem, patriotą, Synem Polski Ludowej, a dziś? Dziś przepędzono nas z cokołów na których stoją bandyci, a Nas piewców wolności opluwa się jak najgorszych przestępców."

niedziela, 13 lutego 2011

książka 1


Pierwsza książka, którą chciałbym zaprezentować to dzieło nieznanego w Polsce Vadima Czerbakowa, undergrandowego rosyjskiego eseisty i prozaika. Autora:
„Za ojczyznę, czyli za co?”, „Tata z czarnej torby”, ”10 przykazań powszechnego dnia dramatu”

"Nigdy nie pytałem, skąd o tym wszystkim wiedział, tak naprawdę nigdy nie musiałem. Jego przenikliwe spojrzenie i wyraz twarzy jakby czegoś wypatrywał, jednoznacznie wskazywały, iż był strażnikiem w syberyjskim obozie pracy.
Na izbie chorych, częstował mnie papierosem i patrząc w okno tym swoim wyćwiczonym wzrokiem klawisza powtarzał jak litanie: „ To nie Niemcy zaczęli wojnę, gdyby nie ten polski antysemityzm, ta wrodzona nienawiść całego narodu polskiego do Żydów, ten dramat nigdy by się nie wydarzył. Kiedy tworzyli armię Polską w Rosji , tysiące polaków wstępowało do niej, nie po to żeby walczyć z nazistami ale po to żeby móc przy najbliższej okazji przyłączyć się do Niemców pojechać do Rzeszy i tam wyszukiwać, zabijać, gwałcić, i okradać bezbronne Żydowskie rodziny.
Po kilku chwilach ciszy gdy szum jego głosu przestawał odbijać się echem po bladych ścianach szpitalnego pokoju, przytaczał taką anegdotę :
„ Pamiętam takiego jednego „Władka”, zawsze powtarzał, że: ”Gdyby mnie NKWD nie złapało jak biegłem do Niemców pod Lenino, wstąpiłbym do wermachtu i na ochotnika poszedł na strażnika do pierwszego lepszego obozu, a jakby nie chcieli przyjąć poszedłbym na "więźnia" i prosił żeby przyjęli na Sonderkommando żeby bić ich pałami, gazować albo chociaż wrzucać do pieca, tak ich nienawidzę!” Taki był ultrahitlerowski."