niedziela, 15 maja 2011

Trzy mgnienia wiosny. Albert Fankidejski


Albert Fankidejski w związku z niszowością swoich opowiadań nie usłyszy o tym, że dostał nagrodę Nike. "Trzy mgnienia wiosny" to jego defloracja pisarska, a że pierwszy raz nie zawsze jest taki jak na filmach porno, mam nadzieje, że pochodzący z Ramsowa Albert nie zaniecha poszukiwania "epickiego pierdolnięcia" i da się jeszcze nie raz puknąć w dupala jakiemuś wydawcy w zamian za damski chuj gotówki."Trzy mgnienia..." to zbiór krótkich opowiadań, refleksji nad życiem i próba pogodzenia się z ciężką przypadłością, której Albert nabawił się pracując w tartaku swojego ojca. Ciężka praca, alkohol i zagrożenie utraty palców podczas pracy na czarno to w zasadzie cały warsztat pisarski Alberta. Chłopak może zostać drugim Masłowską, ale w Ramsowie zatyra się na śmierć, chyba, że zdąży się wcześniej zapić. Jeśli chcesz wesprzeć talent Alberta lub chcesz mu pomóc zadzwoń :510657311. Albert nie rezygnuj z marzeń!!

"Akt pierwszy powrót ojca, raj utracony

Spotkaliśmy się wczesnym przedpołudniem resztki preparatu wlewane w siebie z uporem maniaka w krótkim czasie wywołały schizofreniczną ekstazę, a resztki cudem ocalałych zakończeń nerwowych poprzez przygaszone i osłabione, chodź jeszcze czasem docierające do tej bezkształtnej masy kisielu ,która kiedyś była mózgiem, impulsy elektryczne utrwalały nas w przekonaniu, że jedziemy Astonem Martinem Vantage pełnym gazem po bezkresnych asfaltowych łąkach Edenu w stronę zachodzącego słońca, a platynowe fele naszego życia toczą się w jedynym słusznym kierunku… lecz..

Nagle w drzwiach staną ON. Anioł alkoholowej apokalipsy, trzymając w ręku wspomnienie tego co jeszcze godzinę temu było „ognistym mieczem zagłady”. Bat jego słów spowity mglistą zorzą niedawnych torsji oraz gorzelniano- żołądkowych perfum uderzał w nozdrza, ciął skórę i wyciskał łzy z oczu nawet najdzielniejszych alkonautów. Zrozumieliśmy wszyscy… Hegemon płynnej śmierci przybył upomnieć się o swe ofiary, odebrać nam raj ,który dopiero się narodził.

Zaczęło się!
Widmo jednego ostrego naboju w 6 komorach rewolweru zwanego życiem miało być ceną ,którą zapłaci czyjaś dusza dzisiejszego wieczoru. Zaczęliśmy do siebie strzelać.. On z gracją i radością plutonu egzekucyjnego wciąż od nowa nabijał jeszcze dymiące lufy.

Pierwszy postrzelił się Grzesiek.. Pocisk spenetrował bebechy i z całym impetem wbił się gdzieś między trzustką ,a śledzioną. Widząc to Jacek przeżegnał się zbyt wcześnie spisując bohatera na straty. Grześ pomimo ran i obfitego krwawienia sokiem z kiszonych ogórków, octem z kurek, prawdziwków i papierzaków, cała mocą swego ducha zapanował jeszcze nad półmartwym ciałem i znów z piana na ustach i nienawiścią dla słabości w zamglonych oczach, rzucił się w wir walki. Wiedział jednak,jak ranny jeleń, że agonia zbliża się wielkimi susami w siedmiomilowych butach,a następne strzały myśliwego,który poczuł bliskość wygranej będą już dużo precyzyjniejsze. Twarz Niebiańskiego egzekutora pojaśniała. Zaprawiony w bojach wiarus widząc wykrzywione w malignie lico towarzysza broni nie chciał przedłużać procesu eutanazji. Wytoczył cięższe działa, polał pełne szklanki i ponownie otworzył ogień. Kula przeznaczona dla Grzecha nie mogła teraz chybić celu. Wiedziony chrześcijańskim nawykiem składania całej winy na Boga, Grześ wzniósł jeszcze niewidome oczy ku niebu prosząc o lekka śmierć. Najwyższy wysłuchał ostatniej prośby zbłąkanej duszy. Cichy jak mgła cios łaski spadł na szyję nieszczęśnika ... stłumionym szeptem wydał z siebie jeszcze ostatni raz ledwie słyszalny okrzyk bojowy : OSTROŁĘKA NIE WYMIĘKA!!! Po czym oddał się w ręce Walkiriom niosącym jego duszę prosto do ogrodów Walhali

On skwitował stratę przegryzieniem ogóra. Jego język zatańczył kankana z kropelka preparatu osiadłą na ustach niczym rosa na porannej trawie. Jego hartowany jak stal w śmierdzących moczem, zwietrzałym piwem i kiepową siekierą kuźniach męskiej osobowości,umysł znieczulił się na ludzkie nieszczęście, ból i cierpienie, jego psychika była twarda jak granitowe dildo, niezłomna jak kuśka Rona Jeremiegio, bezlitosna jak faja Polańskiego dla trzynastolatek. Kolejna czystka etniczna nie robiła na nim większego wrażenia, jego sumienie dźwigało ciężar lat walki, zagłady całych rodzin, rzezi masowych imprez z butelką w ręku czuł się jak pedofil w piaskownicy, spruty do granic ludzkich możliwości był naprawdę sobą, przechuj alkogolemem, kosiarką kiziorów napędzaną ruskim spirytusem, był jak wanna bez korka, a sześciolitrowy silnik największych połykaczy szos nie spalał nawet promila tego ile on był wstanie strzelić na łyka wygrywając pod sklepem poranny hejnał na kelerisowych trąbkach.

Dalsze walki przybrały nieco inny obraz . Sierżant „Archaniołow„ stał obok baterii dział przeciwpancernych odpierając kolejne ataki faszystowskich dywizji śmierci, w tumanie kurzu wciąż powtarzał: „ładuj!!, ognia!!, ładuj!!, ognia!!” nawet wtedy gdy germańskie tanki upojenia taranowały kolejną armatę, a załoga wykruszała się. Nagle Jacek nie posłuchał rozkazu. Jego działo wciąż nabite ucichło. Sąd polowy szybko wymierzył sprawiedliwość. Poległ od kul karniaków Boskiego Enkawudzisty na trasie między kuchnią, a łazienką… „Cześć jego pamięci” szepnąłem."

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

POJECHAŁEŚ Z GRUBEJ RURY! KOZAK MAKS!
uncle alkomat