wtorek, 22 marca 2011

"Zło"... czyli kilka słów prawdy o nas?


Przypuszczam, że mi osobiście jak i zapewne 54% Polaków nieczytających książek, Fińska literatura kobieca przez duże "F" nie kojarzy się zupełnie z niczym. Oczywiście nikt nie wymaga cudów od społeczeństwa, którego już od dawna hymnem powinna być piosenka Kazika: "a ja leże na wyrze przerzucam kanały, lektury już dawno olałem, gapię się tępo zjadając but w sosie i patrze na dramat w kosmosie". Jednak "Zło" zaktualizowało moje spojrzenie na zagadnienia literatury skandynawskiej, teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że "finki to jo."

O czym jest "Zło"?
Wstyd przyznać, książka Talvi Ingeborg, to szczera do bólu jąder rozprawa z męskim egoizmem, szowinizmem, seksizmem, alleyesonmeizmem i każdym męskim "izmem" ukrywanym mniej lub bardziej, "samczym skurwieniem". Talvi jednoznacznie wskazuje, że jest to książka o nas samych, zadufanych w sobie "ruchaczach" bez sumienia.

"Był ciepły lipcowy wieczór, wracałem do domu po spotkaniu z G.
Chłodną szmatą kamiennej obojętności ścierałem z siebie resztki jej fatalistycznego pesymizmu. Każdym swoim słowem, każdym trupiobladym gestem błagała o morderstwo z litości. Ten jej uśmiech, szczery do bólu jak sylikonowe cycki, prawdziwy jak orgazm aktorki porno idealnie współgrał z wyrazem oczu przepełnionych radością, życiem i ciepłem hospicyjnego korytarza.

Wystarczyło trzydzieści minut wspólnej rozmowy i z nadzieją spoglądałem na kuchenny nóż, chodnik zza okna wręcz błagał o spotkanie, a pasek od spodni marzył, żeby rzucić mi się na szyje.

Przez pierwsze godziny istnienia naszego chorego "związku", miałem nadzieję przywrócić ją jak najszybciej do stanu używalności. (Jej ból po rozstaniu z facetem życia był niczym w porównaniu z moim świądem jąder.) Teraz już wiem, że równie dobrze mogłem gilgać stopy klientom prosektorium z nadzieją, że wybuchną śmiechem.

Po spotkaniu z nią nie bałem się już śmierci. W porównaniu z jej codziennym mentalnym harakiri, śmierć była darem opatrzności. W trzydzieści minut przebrnąłem przez wszystkie kręgi piekła, brałem chrzest w morzu martwym łez, przepłynąłem żabką Ganges ludzkiego cierpienia. Żeby tylko Bóg, którykolwiek, jeden kutas czy Ketzalkoatl, Manitu czy Ahura Mazda, chciał zabrać ją do siebie, byłem skłonny złożyć się w ofierze nawet całopalnej, albo w jednej chwili ukrzyżować na drzwiach jej mieszkania, jedyną przeszkoda bylaby niewdzięczna bliskość jednookiego judasza.

Szansa strzelenia gola oddaliła się o jakieś milion eonów lat świetlnych, zresztą pewnie w trakcie czułbym się jak weterynarz robiący ostatni zastrzyk potrąconej przez ciężarówkę, jeszcze zipiącej burej suce."

wtorek, 15 marca 2011

J-23



Michał Jaroszyński "J-23". Jaroszyński od lat ukrywa się w środowisku Szczycieńskiej bohemy, jego twórczość wyrywa się falom mainstreamowego szamba, nie powiela nudnych do wyrzygania schematów,a przesycone ironią opowiadania demaskujące namaszczone mongolizmem schematy cywilizacji Mc Donaldystycznej, a zwłaszcza karykaturalne próby przeniesienia standardów korporacyjnych i największych osiągnięć kultury dalekiego zachodu na ziemie Polskie. Twórczość Jaroszyńskiego najcelniej opisał Michał Lasocki frontmen szczycieńskiej grupy punkowej "Baron von Pizdenszturchał" : "To nie przeidealizowany, pedalsko-masochistyczny onanizm w stylu Coelho, to lobotomia niemytymi rękoma w stylu Hannibala Lectera."

"J-23" to tak jak poprzednie dzieła Jaroszyńskiego "zrobię na jutro", "miałeś oddać... tydzień temu", "Nigga Plizz" zbiór, krótkich opowiadań, w których każdy znajdzie coś dla siebie, rzucające się w oczy porównania mechanizmu korporacyjnych do mechanizmów państwa faszystowskiego, rozmywanie odpowiedzialności, zmuszanie do niemyślenia. "J-23" to manifest myślenia, wołanie o odrobotowanie pracy, myślenia pamięci żałobny rapsod.

"Był październik 43 roku. Ubrany w ciemnozielony płaszcz obersturmbannfuhrer Kloss opuścił mieszkanie przy ulicy Polnej 10. Kloss jeszcze nie wiedział, ale wiedzieli inni. Gdy doszedł do bramy rozejrzał się, przez drobne szparki jego oczu z siłą huraganu wdarło się jasne światło rozganiając mrok niepewności. Odkąd się obudził szukał hamulca od karuzeli wirującej w jego głowie, hamulca nie znalazł, nie mógł znaleźć, nie miał ich już od przed wczoraj. Nie wiedział kim jest, gdzie jest i jak tu się znalazł. Zapisany maczkiem pamiętnik jego spodni wniósł do sprawy pewne przypuszczenia, resztki jedzenia różnego kształtu i koloru, wszelkiej maści wydzieliny, bursztynowe krople moczu, złote cekiny żółci namnożone z taką łatwością bogactwo minionej euforii, tęcza sałatki warzywnej jak spod pędzla Picassa i wczorajsze wspomnienie bezsensownego bełkotu, który ni jak nie chciał się złożyć w jedną całość... W strzępach pamięci niczym na wypranym 100 złotowym banknocie, przywrócił sobie jakimś cudem równie wyblakły obraz bladego pracownika RCR, który non stop powtarzał: "przeloguj się"

Ale gdzie miał się przelogować? ..."


"W czasie rozmowy półrocznej oceniającej osiągnięcia pracy w wermachcie, Hans rozsiadł się wygodnie w fotelu. Rozmawiający z nim starszy wiekiem gestapowiec, każdym zdaniem rozdmuchiwał kondom ego Hansa do granic pęknięcia. Gdy wydawało się już, że zabraknie wyrazów pochwalnych w gestapowskim słowniku, padło jedno słowo na które Hans nie był gotowy. Słowo, które budziło trwogę w najodważniejszych hitlerowcach niezależnie od stażu i stopnia. Tym słowem było "ale". Kondom ego zrobił się jakby za luźny, Hans czuł, że szczelna bariera już go nie chroni, że oklapł i powoli zaczyna się z niej wysuwać. Światło nagle włączonej lampki zgasiło radosne jeszcze przed chwilą oczy Hansa.

-No właśnie... "ale", powiedział gestapowiec. -Mam jedno małe zastrzeżenie.

Hans spojrzał w oczy jasnej żarówce, wiedział jaką moc mają męskie łzy. Sfokusował się z całych sił czekając na pytanie jak nowo zatrudniony na dostępy, jak pracownik RCR na podwyżkę z nadzieją, że jednak nie nadaremnie.

- Więc powiedzcie mi Hans, tak szczerze jak referent menadżerowi, skąd wiecie o : Aploudach endofdejowych dla endofmonthuf handofowych przy skonsolidowanych paczach dla całych wolumenów setupowych po katoftajmie?

Hans wiedział, że już się nie wywinie, dzwon ciszy w jego głowie wygrywał kolejne zwrotki pieśni: "Anielski Orszak"

Hans musiał zripostować, to mogło być cokolwiek, znał mechanizm z biznesbrifingowych odpraw przed walką i z nadawanych ze szczekaczek, ukrytych nawet w kiblu, tekstów komisarzy politycznych. Nawet oni sami nie wiedzieli o czym mówią, nikt nikogo nie rozumiał.To była jego szansa, wypalił niezacinalnie jak karabin kałasznikowa :

- Dowiedziałem się z Aliena, że robi się to, żeby nie maczowały się PSki w żurnalentry bo na credit eksepszyn mają kejsy implementowane w formatach NRB i biznesobżektowe raporty nie do końca da się zrobić z frontendów niezależnie od fitbeku. Nie wiedziałeś?? zapytał Hans"


"Hans wstał od stolika, znudzony wpatrywaniem się w odbicie własnej twarzy na talerzu pomiędzy mielonym, a kiszonym ogórkiem. Wyszedł. Stojąca nieopodal zniszczona kamienica była mieszkaniem jego przyjaciela Trąbkego. Stare zniszczone schody zaprowadziły go wprost pod drzwi mieszkania.
Hans zapukał.

- puk, puk - odpowiedziały drzwi

- Kto tam? - zapytał zdziwiony Hans

-A kto puka? - zapytały drzwi.

-To ja pytam kto puka! - odparł stanowczo Hans.

-Ty pukasz przecież! - stanowczo odpowiedziały drzwi.

- No tak - powiedział Hans i wszedł do środka.

W pokoju stał Von Trąbke, był dobrym oficerem, ale od czasu gdy stracił dłoń na froncie wschodnim i leczył się morfiną, wiódł bogate życie wewnętrzne.

-Hans, mój przyjacielu! powiedział radośnie Trąbke - chodź coś Ci pokaże.

Podeszli do biurka. Trąbke szybkim ruchem z aptekarską precyzją przelał z butelki do słoika czwartą część zawartego w niej spirytusu, po czym opróżnił słoik jednym wirem bez zagryzania.

- Łał! -Krzyknął Hans, -Teraz wiem, że można wyciągnąć człowieka z Rosji, ale nie wyciągniesz Rosji z człowieka- pomyślał.

- Hans porozmawiajmy o marzeniach. Czy jest coś co chciałbyś jeszcze osiągnąć? -Spytał dziabnięty Trąbke.

-Chciałbym jeszcze raz pojechać do Australii. -Odpowiedział ponuro J-23.

-A co byłeś już? -Zapytał zaskoczony Trąbke.

-Nie, ale raz już chciałem. -Odparł Hans. -A jakie są twoje?

-Ja zawsze chciałem podróżować. Pamiętam, jeszcze przed wojną, kiedy razem z dwoma przyjaciółmi wybieraliśmy się moim automobilem w podróż dookoła świata. Pomyśl Hans podróż życia, tylko ty, droga, nieznana przestrzeń przed Tobą, Wolność! Kupiliśmy 2 skrzynki wódki i parę siatek piwa.

- I co? Spytał Hans figlarnie przyglądając się swojemu słoikowi, który niestety pozostawał pusty.

- I przez 2 tygodnie nie wyjechaliśmy z garażu. Powiedział Trąbke na kilka chwil przed przybiciem gwoździa.

Hans uśmiechnął się pod nosem. Będzie więcej dla mnie pomyślał.

Nie rezygnuj z marzeń.. "

niedziela, 6 marca 2011

Rzygi czyli "Poland alkoholand"


„Rzygi” czyli „Poland alkoholand” to pierwsza wspólna książka braci Bacików, Olsztyńskich undergrandowych twórców tzw. „Brudnej literatury” będącej „wyskrobanym” dzieckiem późnej ery post punkowej. Bracia Bacikowie swoja karierę z pisarstwem rozpoczynali w Olsztyńskim Zinie „ Stemia”, kilka artykułów później na dobre zakorzenili się w tamtejszych klimatach, do 2002 roku współtworzyli Ziny : „Kran”, „Pała Samowała” „Softcore”, „Brain Bukkake”. „Rzygi” to ich debiutancki projekt.

Nie da się ukryć, iż „Rzygi” to bezpardonowa rozprawa z ludźmi czasu przełomu. Wyraziście nakreśleni główni bohaterowie to w 90 procentach ludzie nie radzący sobie z życiem, wyszarpani spod skrzydeł opiekuńczej Polski Ludowej, nie potrafią odnaleźć się w realiach świata wolnorynkowego. Ludzie ci razem z wolnością otrzymali dar nieporadności, a każdy ich dzień jest tęsknotą za upadłym rajem ,który odszedł w chwili gdy Leszek W. przeskakiwał przez płot stoczni. Głównym wątkiem książki jest żal, smutek i pustka poupadkowa, a niedojrzałe życiorysy bohaterów kipią przerysowaną dziecięcą nieporadnością. „Wyświechtany”, „bezdomsko – menelski” język społecznych pariasów jest esencją całego utworu, chamstwo i totalne kładzenie „kalafiora” na wszystko, którymi treść ocieka, są spuścizną autorów po „starych dobrych czasach”.

„Przez ujebane okna autobusu zwanego życiem wpadało tyle światła, że chwilami nie było jaśniej niż w dupie. Chociaż przez lufcik zwieracza w odpowiednich warunkach biwakowej, tanio alkoholowej kaki, mógłby wpaść promień fotonów, który w tej chwili prześwietliłby klisze mózgowe walnie zebranych nakurwiaczy preparatu.”

„I tak jak oczy są zwierciadłem duszy, tak okno na podwórze było zwierciadłem meliny, zamglone jak przepite spojrzenie wąsatego opiekuna. Słuchając go można dojść do wniosku, że mieliśmy raj na ziemi jeszcze godzinę przed jego przyjściem na świat, tak często i tak samo celnie jak „kurwa” i „ja pierdole” używał słowa „kiedyś” więc : „ Ale Marcin, „kurwa”, „kiedyś” wszyscy mieli prace i pieniądze, „ja pierdole”, nie dorabiałeś w dupe jebanego hrabiego po dwanaście godzin dziennie za tysiąc złoty bez umowy. „

„Melina pełna była ludzi, którym coś w życiu wyszło był mistrz Polski juniorów w boksie, doktor chemii, biznesmen hurtownik, dwóch drugoligowych piłkarzy po ciężkich kontuzjach wątroby, policjant łapówkarz. Ich zwycięstwa opiewały puste cokoły mglistych wspomnień, dopite do połowy aluminiowe puchary wyblakłych „strongów” , medale kapsli po denaturacie, zapomniane dyplomy pożółkłego papirusu, pachnące kiepem „Dżin linga” z przeciągniętym filtrem, nieme atrybuty mistrzów świata w życiu przeszłością, bezduszni świadkowie upadku tytanów”