niedziela, 21 października 2012

Adam Gorący - przepraszam za wczoraj...



   "Przepraszam za wczoraj, ale nic nie pamiętam czyli opowieści z królestwa trzech tronów" Adama Gorącego to zbiór opowiadań z serii Klasyka Mistyków Polskich. Doświadczenia religijne przeplatają się tu z alkoholowo-narkotyczną ekstazą, świętość miesza się z marskością, asceza z esperalem itp. 
Ta książka nie zmusza, nie prosi, nie namawia ani do alkoholu, ani do religii, nie znajdziemy w niej programu 12 kroków wychodzenia z chrześcijaństwa, czy innych uzależnień.Ta książka nie obali żadnych teorii i nie uczyni cię lepszym, w zamian za to nie staniesz się również gorszy. Świat religijnych baśni "tysiąca i jednej nocy" przedstawia się następująco:




 Wiosna wirowała wokół. Ciepłe promienie słońca wypełniały salę bankietową królestwa trzech tronów. Około godziny trzynastej trzej królowie zebrali się by debatować o świecie, sala niebawem wypełnić miała się po brzegi mądrością. (…)

                Mirosław jako pierwszy uniósł wysoko plastikowy puchar, błękit napoju idealnie harmonizował z kolorem nieba. Mirol delikatnie zmrużył oczy i płynnie przeszedł do części oficjalnej
-Ja Mirosław władca nieba wznoszę toast zgodnie z tradycją naszego królestwa- przyłożył butelkę do ust wydudnił kilka łyków i z godnością, nie kwasząc się i nie grymasząc, podał puchar pozostałym . Opróżnili butelkę  w kolejarza. Zgodnie z tradycją głos zabrał kolejny władca.
-Ja Bogdan władca ziemi wznoszę toast zgodnie z tradycją naszego królestwa- przyrównał kolor butelki  do koloru ziemi, popił denaturat tanim piwem i oddał butelkę pozostałym.
-Ja Janusz- poderwał się trzeci król-  władca psychiki zjadam te oto grzyby zgodnie z tradycją naszego królestwa! -  Skubnął garść grzybów z foliowego woreczka, po czym oddał resztę pozostałym nie wnikając, że trochę popierdolił regułkę.
Trzej królowie zasiedli na tronach i czekali w milczeniu. 

Janusz zamyślił się, świeże grzyby zadziałały szybciej niż się spodziewał. Jego umysł zabrał go do owego dnia w którym wyszedł z domu powitać „dzieciątko”, swojego pierworodnego syna.
- Trzydzieści  pięć lat życia w nieświadomości- uśmiechnął się w myślach sam do siebie. Jak na filmie Janusz widział całą sytuację, kiedy szedł do sklepu zastanawiając się jakie czekoladki kupić swojej żonie gdy nagle usłyszał te ciepłe słowa dwóch władców, które otworzyły mu trzecie oko na świat „dorzuć trzech złotych do wina” jedno zdanie warte milion, zlepek słów, który odmienił jego dotychczasowe życie. Do tego dnia zupełnie nic nie wiedział o wielkiej władzy i odpowiedzialności jaka kryje się w pałacu ukrytym w krzakach o wielkiej tajemnicy spowitej mgłą liści krzewów, ukrytej vis a vis osiedlowego sklepu „Na górce”.

(..)- Otwórzmy swe umysły na mądrość płynącą z serca- powiedział Mirol, po czym wyjął stary notes i zaczął głośno czytać:
„24 dnia 12 miesiąca, Miszcz Leszek zapytany przez syna, czy na każdą wigilię będzie przychodził najebany, odrzekł: 
"Każdy z nas musi iść swą drogą synu, celebrować to co względem sumienia jest najważniejsze. Dlatego ja wracam do picia, a ty dalej wal konia przed komputerem…” 24 dnia 12 miesiąca miszcz Leszek porzucił rodzinny dom wraz ze wszystkim co przeszkadzało mu w marszu jedyną ścieżką i wstąpił na drogę ascezy.”
-Tak rzecze pismo… - Podkreślił Mirol. Królowie opuścili głowy w zadumie.
- Błogosławiona marskość wątroby, która przerwała karmiczny krąg jego narodzin- wyszeptał Janusz.
Bogdan podrapał się w policzek. –Powinien mieć pomnik, taki wielki słoik do którego można by wrzucać pojary, taki wieczny znicz…
-Głupi jesteś!- Dziarsko zaprotestował Mirek. –Toż on się wszystkiego wyrzekł, nic nie miał! Cały świat był jego bardachą! Każdy krzak, czy źdźbło na tej polance… On dał życie temu z siebie!
-Z siebie dał- potwierdzili wszyscy zgodnie. 

(…) Nagle Bogdan pobladł nienawykły widocznie do grzybowych wizji. Jego współtowarzysze posępnieli w oczach, ich twarze stawały się popielate, to znowu wykrzywiały się w tajemniczych grymasach, by za chwilę pękać i odpadać płatami ukazując ukryte pod spodem jasne oblicza. Nagle zrozumiał, że oto siedzi przed nim dwóch bogów, którzy nucą jakąś dziwną piosenkę. Klęknął przed ich majestatem, a ich blask onieśmielił go. Melodia z każdą sekundą głośniej rozbrzmiewała w jego głowie i  wtedy nadeszła chwila refleksji  „to piosenka mojego, życia muszę ją zaśpiewać razem z nimi ale kiedy nadejdzie jej kres… umrę, nie ma szansy na bis” Bogdan śpiewał więc i płakał, łzy ciekły po jego smutnych policzkach i chociaż ciężko było wydobyć dźwięk z zaciśniętego gardła robił co mógł, żeby jakoś to brzmiało, a tym czasem bogowie dochodzili już do refrenu.
-Łaga czigi czigi czigi ta!!- smutno zawodził Bogdan. I gdy dotarł do: „Jeszcze raz przytul mnie i serdeczna daj przestrogę.  Zanim dzień spłoszy sen, pójdę mamo w dalszą drogę” Jeden z bogów wstał popatrzył na niego i przemówił w swym majestacie… - Na chuj się drzesz?

(…) Grzyby zrobiły swoje. Defilada barw nie miała końca, każdy cień krył w sobie tysiące półcieni, każdy liść miał dziesiątki wymiarów. Z daleka słychać było odgłos kroków, ktoś wyraźnie zbliżał się w ich stronę, dźwięk gniecionej trawy, szelest ortalionu w gąszczu badyli potęgował się z każdą chwilą, aż w końcu na dziwna postać pojawiła się w Sali tronowej.  Długie włosy, broda i to dostojne bezszelestne spojrzenie, budzące strach, a jednocześnie ciekawość. Gość usiadł na taborecie między tronami. Zmrużył oczy i jakby na chwilę zadumał się nad zastaną ciszą, następnie zadał pytanie które na kilka chwil zastygło w powietrzu.
-Poczęstujecie papierosem?
Mirol wyciągnął miękką paczkę i skierował rękę w stronę przybysza.
-A mogę trzy na później? – przybysz zawiesił w powietrzu nowe pytanie.
Szybkim ruchem wydłubał z paczki cztery papierosy, trzy schował w kieszeni ortalionowej kurtki, a czwartego odpalił zapałkami.
Cisza wróciła wraz z dziesiątym wymiarem rzeczywistości, królowie wpatrzeni w przestwór milczeli do siebie. Tymczasem gość wyją z reklamówki rybę, rozwinął  folię, zapuszczonymi pazurami rozdarł skórę, dość sprawnie podzielił rybę na kilka kawałków i obdzielił nią trzech mędrców.
-Makrela z biedronki, w promocji była.
Nagle Janusz coś wymamrotał, coś na kształt cichego pierdzenia przeleciało przez salę prawie niezauważone. –Czy ty jesteś Leszek syn Kazika, stolarza? Tego grubego co się w lato poci?- w zamyśle tak miał brzmieć bąk z ust Janusza.
-Co? Nie rozumiem co mówisz… -odpowiedział przybysz.
Waldek jednak nie miał siły żeby powtórzyć pytanie. Gość wstał rozejrzał się, wyraźnie czegoś szukał. Mirol odruchowo podał gościowi notes. Ten wyrwał jedną kartkę i wytarł nią paluchy, uśmiechnął się oddał grzecznie notes razem z kartką i podziękował mówiąc  „ Ma, na pamiątkie, muszę iść..”
Zanim odszedł trzej królowie złożyli mu dary: Mirol dał dwa złote, Waldek cztery i pół pojary jeszcze wilgotne bo ze śmietnika, Bogdan dwie butelki po piwie.

(…) Lekarz nie wierzył Mirolowi, uznał to nawet za kolejne stadium choroby. Do dzisiaj Mirek skrywa w pamięci sekret owego misterium i tylko z rzadka, mocno przy tym gestykulując tłumaczy ludziom zbierając drobne pod sklepem.  „I wtedy przyszedł Jezus, opalił nas ze szlugów, i zabrał dwie butelki na wymianę, ale mu nie przyjęli bo nie miał paragonu..” 

  

niedziela, 12 lutego 2012

Latarnik- Monika Kroll


Latarnika ratuje z szuflady, nadzieje na jego wydanie Monika zgasiła razem z ostatnim papierosem, może to tematyka, może to fakt że za długie, może to brak rysunków. Moim zdaniem podróż krętymi schodami losów rodziny Latarnika jest na tyle interesująca, że podjąłem próby wydobycia wraku z groźnej jak wybrzeże szkieletów, przepastnej szuflady Moniki, efekt wygląda następująco:

"Wszystko zaczęło się w czasach, kiedy do krainy przylatywały jeszcze łabędzie, a wyspa latarników była półwyspem i nie trzeba było łodzi żeby się na nią dostać. Łabędzie przylatywały tu każdej wiosny, latarnik często przesiadywał na starej ławce nad brzegiem morza i gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały odejście zimy wypatrywał ich przybycia. Każdego roku od najmłodszych lat cieszył się widokiem długoszyich, śnieżnobiałych, krzyczących obłoków, odkąd przyszedł tu pierwszy raz, będąc jeszcze chłopcem. Czuł nierozerwalną więź między swoim życiem, a światem łabędzi, ich przyloty i odloty wyznaczały pory roku. Tego dnia, jak zawsze w porze gdy słońce unosiło się nad horyzontem na tyle długo, żeby dni przestały być krótkie i chłodne, Latarnik siedział nad brzegiem morza na tej samej starej ławce paląc fajkę, wpatrywał się w coraz bardziej przymrużone oczy słońca z nadzieją, że może jeszcze dziś usłyszy trzepot łabędzich skrzydeł.

- To jeszcze nie pora, pomyślał latarnik wypuszczając wielki kłąb siwego dymu.

Gdy słońce zaszło i świat ukrył się za się za zasłoną ciemności, latarnik, jak każdego wieczora, poszedł zapalić swoją latarnię. Strzelista budowla była swoistym pamiętnikiem jego rodziny, każde piętro zagracone było pamiątkami wspomnień o przodkach, odkąd pierwszy z nich postawił swoją stopę w tej wtedy jeszcze obcej krainie. Ukryte w latarni skarby wspomnień radosnych, kolorowych i tych czarno białych, przepełnionych smutkiem, szeptały swoją opowieść, gdy tylko ktoś odważył się wejść do środka.

Podróżując krętymi schodami do serca latarni, latarnik słyszał wszystkie te historie kilka razy dziennie, znał wszystkie opowieści od początku i końca, niektóre kochał, niektórymi się zachwycał, a kilka z nich przyprawiało go o łzy.
Po otwarciu wielkich drzwi z najciemniejszych kątów wyłaniały się opowiadania, rozbrzmiewały szeptem ścian poprzez wyblakłe zdjęcia, pożółkłe listy, głosem rzeźb odbijały się echem dawnych wydarzeń w świadomości latarnika, za każdym razem tak samo wyraźne i czytelne.

Sale parteru opowiadały historię pra, pra przodka, Edwarda.
Edward urodził się bardzo dawno temu w kraju, którego nazwy nikt już nie pamięta. Gdy nastały ciężkie czasy, młot ekonomii zmiażdżył kraj Edwarda, a dziwne mechanizmy rynkowe, których zależności Edward nigdy nie zrozumiał, zmusiły całą jego rodzinę jak i wiele innych rodzin zapomnianego kraju, do wyjazdu w poszukiwaniu lepszego świata. Była to podróż wielkich nadziei, które brały górę nad tęsknotą, a czasem nawet nad trwogą przed dniem jutrzejszym. Ile trosk, zmartwień słyszało morze w czasie tej podróży ,ile modlitw i próśb usłyszał Bóg w tych ciężkich chwilach? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi. Do dziś dnia każda kropla w morzu na pamiątkę tych wydarzeń ma smak łez, a wieczorami, kiedy fale rozbijają się o ostry grzbiet portowego falochronu, w ich szumie można usłyszeć echa minionych rozmów, słowa zapomnianych modlitw przepełnionych strachem i smutkiem. Na przekór wiatrom i falom, wielki okręt, którego nazwy nikt już dzisiaj nie pamięta, z ładowniami wypełnionymi po brzegi nadzieją, przedzierał się przez niezmierzone połacie wielkiego błękitu, aż pewnego dnia dotarł do miejsca swojego przeznaczenia, małego portu, w jednej z tysięcy krain bez imienia.

Po zakończonej podróży Edward szybko dostał pracę w wielkiej fabryce, przez całe dnie wkręcał po cztery śrubki w wielki element wchodzący w skład czegoś, czego Edward nigdy w życiu nie zobaczył w całości. Z upływem czasu, żeby zapewnić lepsze życie swojej rodzinie, Edward pracował coraz więcej, nie miał już czasu dla swojego syna, a z każdym dniem jego dawne marzenia, o których opowiadał w czasie niedzielnych obiadów, powoli okrywały się gęstą mgłą zapomnienia. Jego ciekawość świata umierała każdego dnia o szóstej rano, gdy prężnym krokiem przekraczał bramę hali montażowej i odradzała się w jego snach i barwnych opowieściach o krajach, które Edward chciał zobaczyć, ludziach, których chciał poznać i przygodach, które kryły się tuż za rogiem domu, gdy wystarczyło wyjść, jedną nogą przekroczyć próg, by dać się im porwać. Każdego dnia w drodze do pracy myślał o tym wszystkim, co kryło się tuż za horyzontem i każdego dnia tłumił w sobie głos serca wołający go zza widnokręgu do czasu, aż krzyki syren oznajmiały koniec jego zmiany. Po kilku latach Edward wtopił się w fabryczny krajobraz, stał się częścią niekończącej się plątaniny kabli, taśm, rolek, kolejną częścią fabryki, trybikiem, jednym z tysięcy elementów tworzących wielki kompleks hal, budynków i magazynów nierozerwalnie ze sobą połączonych, wzywający głos cichł, a jego oczy stały się puste, z każdym miesiącem gasło w nich życie. Po jakimś czasie Edward pogodził się z losem, senne marzenia stały się powracającym koszmarem wypalonej duszy, a motyle skrzydła jego onirycznych marzeń, bezpowrotnie nie spełnionych lecz dumnie rozpościerających się pod widnokręgiem mlecznych poświat sennych fantazji, każdego poranka traciły tęczową aurę rozdartego na wskroś trójkątnym ostrzem szklanego pryzmatu słonecznego promienia, morusane szarą ręką klaustrofobicznie duszącej, wypranej z resztek człowieczeństwa rzeczywistości, czekającej przy łóżku wiernie niczym pies. Zmieniając z czasem swą postać kolorowych skrzydeł Pazia Królowej w trupio blade skrzydełka Bielinka Kapustnika. Pewnego dnia marzenia umarły na zawsze, nie było już głosu, nie było ludzi, których chciał poznać, został ból bezpowrotnie straconych lat, cierpki posmak spalonej na popiół duszy. Edward stał się wypaloną od wewnątrz skorupą, wypalił go żar goryczy, płomienie smutku. Pewnego dnia rozsypał się na proch w drodze do pracy, lekarz stwierdził, że nie było w środku niczego, co trzymałoby go razem. Rzeczywistość zabiła marzenia, a bez tych Edward był tylko pustym pudełkiem.

Latarnik nieprzerwanie brnął po krętych schodach w górę do serca latarni.
Galeria pierwszego pietra powitała go tęczą kolorowych zdjęć, skrzyń pełnych najdziwniejszych pamiątek z najodleglejszych zakątków świata, osobliwej dokumentacji największego w dziejach rodziny latarnika pościgu za marzeniami.

Edward miał syna Władysława. Władysław od najmłodszych lat był niemym świadkiem upadku swojego ojca, nie pamiętał taty sprzed czasów, gdy późną nocą po powrocie z pracy ojciec głaskał jego śpiącą głowę chropowatą jak papier ścierny ręką. Przez wiele lat chłopak żył pod jednym dachem z niewidzialnym ojcem, który materializował się na kilka godzin w niedzielne popołudnia gdy cała rodzina zasiadała do wspólnego posiłku. Władysław nigdy się nie dowiedział, że to właśnie troska spopieliła wnętrze Edwarda, zostawiając jedynie rozbity wrak na egzystencjalnym wybrzeżu szkieletów. Nigdy nie usłyszał, że w najcięższych chwilach to właśnie myśl o synu dodawał sił Edwardowi, to idea szczęśliwego życia syna pozwalała ojcu pracować ponad ludzkie siły. Władysław nie dowiedział się nigdy o tym, że mimo swej niewidzialności jego ojciec myślami był zawsze przy nim, że gdy głaskał go śpiącego, swoją spracowaną ręką w myślach modlił się by syn wybaczył mu grzech nieobecności. Uczucia i intencje ojca były jednak sekretem, którego Władysław nigdy nie odkrył. Pewnego dnia, w słoneczne wtorkowe popołudnie, chłopiec obiecał sobie, że nigdy nie będzie taki jak jego tata. Śmierć ojca nie była dla niego zaskoczeniem, nieobecność człowieka którego nigdy nie było, nie zrobiła na chłopcu większego wrażenia, od dawien dawna wypełniał taciną pustkę marzeniami. Następnego dnia po pogrzebie, gdy udało się już zebrać cały popiół należący do Edwarda w jednym miejscu, Władysław w najbliższym porcie dostał się na pierwszy lepszy statek i wypłynął w swoją największą podróż zwaną życiem.

Pierwsze Piętro to świątynia jego wspomnień. Cały dobytek życia Władysława mieści się w skrzyniach pełnych bezwartościowych gratów. Buteleczka pełna wody z deszczowych lasów, puszka piasku z odległej pustynie gorącego po dziś dzień, zasuszony liść z zimnych lasów północy, garść fotografii z krajów których nie można znaleźć na żadnej mapie. Kilka razy zmęczony nieustanną wędrówką Władysław próbował się ustatkować, ale niepokój duszy kazał wciąż gnać na oślep przed siebie, gonić marzenia bez chwili wytchnienia, wspinać się na najwyższe szczyty gór, wyznaczać szlaki przez bezludne lądy, płynąc statkiem poza granice ludzkiego poznania, gonić samolotem tęczę, dotykać balonem sufitu nieba. Władysław był wszędzie, pod koniec jego życia okazało się, że nie było piędzi ziemi na której nie stanęły by jego stopy, nie było metra nieba, którego nie widziały by jego oczy..."

czwartek, 5 stycznia 2012

Solidarność 89




Polska to taki świat życia w międzyczasie, ludzie tu pracują w międzyczasie dorabiając, w międzyczasie wychowują dzieci, w międzyczasie dojeżdżają do pracy, znam osobiście kilka osób, które w tym właśnie międzyczasie, między dziećmi, pracą, spaniem i problemami starają się jakoś żyć. Znam ludzi, którzy w międzyczasie, fotografują, rysują, piszą i wychowują dzieci, malują i w międzyczasie nic z tego nie mają, a nawet takich, którzy nie mają czasu na w międzyczasie.
Każde międzyczasie ma jednak swoje granice, wyznaczane przez chęci i możliwości i tak jak kiedyś Otto Herflick zapytał von Smolhausena „czy wiesz ile pieniędzy kosztuje podrabianie pieniędzy?”, tak autor ośmiela się spytać ”czy wiecie ile czasu kosztuje szukanie czasu na robienie czegoś w międzyczasie?”

W świecie „Solidarności 89” nie odnajdzie się żadna inna nacja, to nie miejsce dla kosmicznych marines, azjatyckich jajogłowych naukowców, czy flegmatycznych angielskich agentów gorących w łóżku jak szachista anemik, a nawet dla obcych czy predatorów. To jest Polska tu się żyje i umiera po nic, tu oczekiwanie kastruje wyobraźnie, codzienność kręci przysłowiowego „wora” marzeniom, a ambicje to węgierski zlepek dziwnych wyrazów. Witamy w Polskiej stacji kosmicznej Solidarność 89, astralnym zagłębiu międzyczasu.

SOLIDARNOŚĆ 89 Piotr Zulewski

Rok 2020 przyniósł ogromne zmiany szczególnie tym którzy czekali na nie z utęsknieniem. Taki np.: Marek B. do niedawna nazywany przez kontrahentów „forsajt” ze względu na fakt, iż absolutnie wszystko czego się dotknął zamieniał w potężne profity, a robił to z uporem egipskiego budowniczego piramid, codziennie super trafnymi decyzjami dokładał kolejną cegiełkę do niebotycznego grobowca swojej fortuny i gdy w 2018 rok stał nie do końca wyprostowany na stosach zer swoich wyciągów bankowych był w stanie pogilać Boga w piętę.


W 2018 pewien swoich decyzji jak nikt inny, przekonany o tym ,że każda jego myśl jest samospełniającą się przepowiednią Marek B. kolejny raz poszedł za głosem rozsądku cały majątek „MARKPOLU” postawił, na pewniaka, porażkę Polskiej reprezentacji na mundialu i szybki powrót chłopaków do domu już po fazie grupowej. Lokata pewniejsza niż obligacje skarbu państwa. Nie mogło być inaczej, chciał tego Bóg, pragnęli tego ludzie, 50 milionów Polaków kolejny raz nie dało się nabrać, nikt już nie wierzył, że może być inaczej.

Po 3 meczach nie ważne z kim biało czerwoni mieli po prostu wrócić do domu nie zdobywając żadnej bramki. Gdy po pierwszej jakże pięknej porażce z reprezentacją somalijskich piratów (siedem jajo) i bezbramkowym zwycięskim remisie z bardzo wymagającą drużyną czukocji Polacy przegrywali z faworyzowanymi Hiszpanami (15 jajo) tracąc w ten sposób jakiekolwiek szanse na awans, stał się cud. Jeden z Polskich pomocników brazylijskiego pochodzenia, Robert Emele- Emele w nieprawdopodobnych okolicznościach popisując się sprytem i zwinnością dzikiej pantery zdobył samobójczą bramkę podając do bramkarza zza środkowej linii boiska w 89 minucie spotkania. Smutek Marka był ogromny zważywszy na fakt iż na trybunach poza tysiącami Hiszpanów tylko On obserwował mecz w biało czerwonym szaliku. Po końcowym gwizdku jego łzom nie było końca. Razem ze swą firmą stracił część samego siebie.

Jednak rok 2020 przyniósł ogromne zmiany zwłaszcza tym którzy na nie czekali. W 2015 kiedy MARKPOL radził sobie całkiem nieźle, prezes tej firmy biorąc udział w 23 Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, wygrał licytacje wystawionych na aukcji praw do najdalszej znanej ludzkości planety Trypton za kilkaset tysięcy Polskich Nowych.

„9 sierpnia 2020 roku Marek B. wyszedł z meliny Marcina Z. pseudonim „Szmergiel” niosąc ze sobą 7 butelek po piwie „Super truper” na wymianę. Stojąc przed klatówą wziął głęboki oddech. -Nie czuję już własnego smrodu- pomyślał i uśmiechnął się do siebie wyszczerzając ceglane od „Jin Lingów” resztki szuflady. Szybkim krokiem wyruszył w stronę sklepu osiedlowego. Lewą ręką zwinnie spenetrował kieszenie kurtki. Dzisiejszy dzień miał być najlepszym dniem jego życia. Do nie mytych od miesięcy rąk w końcu przykleił się wczorajszy paragon. –„teraz mogą mi naskoczyć”- przeszło mu przez myśl.

Wspomnienie planu na dzisiejszy dzień który wpadł mu do głowy kilka miesięcy temu, budziła w nim tyle ciepłych uczuć i radości, że ani podarte i przemoczone klapki, ani mieniąca się kolorami lata plama po przegapionym szczochu sięgająca kostek nie były w stanie popsuć mu dzisiejszego filingu.
- „kupie 6, pierdolne 4 od razu pokręcę Czarnego, żeby dał w kredo do jutra chociaż ćwiarę. Zamknę się w piwnicy, pierdolne na łyka i wychuśtam się na róże od ogrzewania.” Pomyślał „człowiek symbol”, zniszczony przez koncern naftowy. „Pątnik 2 dekady”.

Kierownik sklepu miał dziś, dobry dzień, oszukał emerytkę przy kasie na 16 zł, a to znaczyło, że nie pójdzie do baru z pustymi rękami. Radość przepełniała go do tego stopnia, że włączył głośno radio, co prawie nigdy mu się nie zdarzało bo nie płacił abonamentu.

„Na planecie Trypton, sonda naukowa odkryła największe znane ludzkości złoża marazytu stopu metalu niezbędnego do produkcji e-fonów i d-padów najnowszej generacji - Rozległ się głos z głośnika- przypominamy również, że właścicielem planety jest Marek B. który kupił ją za kilka tysięcy polskich nowych, jednak nie wiadomo gdzie obecnie przebywa.

Marek B. stał w kolejce do kasy, jego mózg odnotował tą informację bardzo szybko, ale tsunami zrozumienia osiągnęło swoje apogeum dopiero po kilku sekundach.
-Kurwaaaa!!
Rozległ się potężny ryk w sklepie.
-Fajranty bez filtra dla wszystkich!!
Krzyknął jeszcze Marek zanim stracił przytomność.

***
Trzymam się baru, szum w głowie zagłusza absolutnie wszystko. Polałem pierwsze kieliszki, jest dzień po wypłacie więc nie będzie dzisiaj amatorów piwa, dzisiaj rządzi królowa. Do Tryptona jeszcze 3 lata, 3 lata do Ziemi.. Zanim wyleciałem poprosiłem kumpla, żeby wysyłał co miesiąc zapasy wódki, petów i pornosów, dostaję je promem zaopatrzeniowym, sam już nie wiem ile jeszcze takich promów pędzi naszym szlakiem. Kiedy pijani w 3 dupy, zerżną wszystko co może się ruszać na tym statku, zniesmaczeni wrócą do porno i cyberdziwek, a tylko ja mam cyberdziwki, jestem tu władcą silikonowego seksu…
Rozglądam się po barze, sprawdzam czy zleciały się już wszystkie sępy. Brakuje mi jednego łapsa i oto rodzi się z drzwi: japonki, białe jak śnieg krótkie spodenki, groszkowa koszula na krótki rękaw, oczywiście trzech górnych guzików brak, a języczki włosów z klaty wylewają się przy kołnierzyku, okulary przeciwsłoneczne, ciekawe, czasami mijamy jakieś planety jasne jak petowy żar w środku nocy. Panie i panowie Piotrek! Złote dziecko polskiej popkultury, wychowany na bravo i popcornie. Po swojej „osiemnastce” zapragnął być prawdziwym mężczyzną, więc weź wszystkie menshelty, ckmy, playboje dodaj cosmo, youporny, tube8, youjizz, askjoleny to wszystko wymieszaj, pogryź, połknij i zrób kupę, ta kupa to Piotrek niesplamiony żadną myślą 30 latek ten sam Piotrek który właśnie podchodzi do baru.

-Hej! Leny – powiedziała kupa.

- Cześć Piotrek . Staram się być miły.

- Piter, prosiłem, żebyś mówił do mnie Piter.

Dobra czego się dzisiaj naczytałeś? Wal z całej siły człowieku ciekawostko, w której części tego pustego łba coś dzisiaj cię zakuło, czym chcesz mnie dzisiaj zaskoczyć?

- Umiesz zrobić daiquiri?

Tak złamany fiucie, jestem barmanem od 15 lat umiem zrobić 100% drinków o jakich słyszałeś do dzisiaj lub o jakich usłyszysz do końca swojego życia, barmanem który kocha swój zawód, umiem zrobić drinka z zawiązanymi rękoma, stojąc na głowie, w każdym możliwym stanie i po każdym możliwym narkotyku.

- Umiem. Odpowiadam gamoniowi zgodnie z prawdą.

-Bo wiesz…

Wiem, kurwa wiem.. ale błagam zerżnij mnie w uszy Hemingwayem, nadziej mój mózg na wielką hemingwayowską pałę jego twórczości, spuść mi się na klatę Hemingwayem, osraj mnie nim i sodomizuj mnie nim, błagam..

-To ulubiony drink Hemingwaya, wiedziałeś?

- Nie, no co ty mówisz.. Odpowiadam zgodnie z nieprawdą.

***
Kapitan zamglonym wzrokiem, badał głębokość do dna kieliszka, miał w tym duże doświadczenie, naprawdę potrafił „popłynąć” jak prawdziwy wilk morski, zdarzało się nawet, że przy dobrych wiatrach nie schodził z wachty przez kilka tygodni, po takich mitingach szedł chwiejnym krokiem do swojej kajuty wyznaczając szlak „atakami choroby morskiej”. Tym razem jednak kapitan spokojnie dryfował.

-Wiesz Leny. Razem z towarem dostaję gazety. Wiem na bieżąco co działo się na ziemi 3 lata temu, Kapitan musi wiedzieć, taki zawód. Marek B. wydymał nas. Naobiecywał ludziom góry pieniędzy, nazbierał frajerów na statek i wysłał jako górników, na podbój planety. Nawet na niej nie wylądujemy, zabiło by nas promieniowanie, od 300 lat trwa tan huragan, wielkości Ameryki.

-Wiem, jako barman i alfons musze wiedzieć- odpowiedział barman i alfons

-Marek B. ukradł kasę i uciekł do Izraela, za piętnaście miesięcy dotrze do nas ostatni prom wystrzelony przed bankructwem firmy. Powiem Ci w sekrecie, że w 2 miesiącu naszego lotu, z powodu awarii ogrzewania zginęło 200 osób w 9 sektorze mieszkalnym, okazało się, że mamy piracki system i jak ściągnęliśmy aktualizacje wszystko padło, dostaliśmy „łatkę” od Macrosoftu i przymykają oko na pirackie oprogramowanie w zamian za brak roszczeń, ale nie ma roszczeń tam ginęły całe rodziny.

Wywód kapitana przerwał odgłos szamotaniny.
Pijany Kowalski z głową cyberdziwki pod pachą szarpał się z ochroniarzami.

-Nie będę płacił!! Była zepsuta! Głowa jej odpadła zanim skończyłem. Krzyczał Kowalski na całe gardło. Nie zapłacę za dymanie szrotu!!

Gówno prawda, co miesiąc po wypłacie urywasz łeb i kręcisz, że nie zapłacisz, dawaj pieniądze!!
- Krzyczał pomocnik alfonsa.


-Lecimy największym burdelem na świecie w stronę pustych obietnic, na kradzionym sprzęcie, bez szans na przetrwanie i staramy się kraść, kombinować i oszukiwać jeden drugiego, żeby przetrwać jak najdłużej. – Powiedział kapitan z niesmakiem.

-Witaj w Polsce Kapitanie. – odparł barman alfons sięgając po kieliszek wódki by strzelić z kapitanem rozchodniaczka.

niedziela, 28 sierpnia 2011

W związku z faktem...

Jak w temacie..., że do pisania recenzji książki potrzebne jest zakończenie procesu jej czytania, a w chwili obecnej staram się zrecężyć kobyłę wielkości "cycków Zośki" w związku z czym w ramach rekompensaty za cierpliwość wrzucam, krótką historię obrazkową do której kartki, ołówka, tuszu i oczywiście legalnej wersji fotoszopa udzielił mi Mariusz.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Negro Indian pimp wy wife


Książka Darka Maszka "Negro indian pimp my wife" jest jedną z najbardziej szczerych książek o polskiej emigracji. Darek wielokrotny emigrant z wyboru opisuje w niej wieloletnie obserwacje,szczere do "Komorowskiego bulu". Kolekcja ludzkich charakterów, opisanych w tej książce wprost wyjętych z autokarów jadących do Anglii, Holandii czy Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze, zmusza do pewnych przemyśleń. Darek trafnością opisów mógłby dorównać Renacie Mauer w czasach jej największej świetności, swoimi słowami dziurawi tarcze Polskiego społeczeństwa równie celnie, trafiając nie tylko w dziesiątki, ale czasami nawet w jedenastki. Zresztą wygląda to mniej więcej tak :

„Rozgrzane do czerwoności powietrze wisiało nad pustynnym miasteczkiem, wyciskając pot z najbardziej egzotycznych miejsc na ciele mieszkańców. Spod skórzanych kowbojskich spodni wylewał się rosół, do tego stopnia, że w największej sali miejscowego bałaganu smród bigosu ze spoconych dup dusił wszystkich od pokerzystów przez barmana i tutejsze prostytutki, które na samo wspomnienie pracy w dniu dzisiejszym krzywiły się jak diabeł pod kroplami święconej wody, tylko kamienne twarze miejscowych alkoholików pogrążone w grymasie nirwanowego snu zdawały się być obojętne na pogodę, bezrobocie, nudę, w związku z czym leżeli oni porozrzucani w obrębie całego miasteczka w mniejszych lub większych skupiskach, inni solo w przeczących prawom fizyki pozach i tylko w tych krótkich chwilach po wyjściu ze stanu medytacji ich wpatrzone w przestwór oczy mędrców odnajdywały drogę do najbliższego baru, sklepu, bezbłędnie niczym kompas we mgle.

Nagle dwu skrzydłowe motyle drzwi w wejściu do krainy rozkoszy zatrzepotały. Wielki jak niedźwiedź mężczyzna rzucił groźnie po całej sali wiązką morderczych spojrzeń od których drżały ręce, skurcze łapały w kark i więdły nawet największe siusiaki. Brak odpowiedzi z wnętrza budynku spowodował, że facet ów wystrzelił z pogardą zielona mele ze swych ust wprost na podłogę, wyznaczając w ten sposób granice swojego terytorium. Dostojnym krokiem zdobywcy podszedł do stolika przy którym, czterech kowbojów grało pokera.
- Cześć Dżejk, w końcu jesteś. – Przywitał mężczyznę jeden z grających w pokera kowbojów.
- Gdzie Rupert?- zapytał jeden z graczy.
- Rupert się powiesił. Podobno stara sodomizowała mu się z Indianinem. – Odparł stanowczo Dżejk.
- To jeszcze, żaden powód, - wtrącił się kolejny z graczy.- Pamiętasz jak gnaliśmy stado do Mountain Creek? Po trzech tygodniach spędu i atakowania własnej graby okazało się, że w czasie rozróby ktoś spalił tamtejszy burdel, podobno czarno biała jałówka do tej pory wysyła ci walentynki.
- Nie chcę o tym rozmawiać – rzekł szorstko Dżejk. –Zresztą podobno ten Indianin był czarny.
Zapadło długie milczenie, które odważył się przerwać dopiero Czarls.
-To już jest kurwa przegięcie, z czarnuchami jest jak z pedałami jak się ich nie zamyka w rezerwatach to będą sobie obciągać nawet pod kościołem. Zresztą podobno są tak chujowymi sąsiadami, że nawet Cyganie nie chcą z nimi mieszkać.
- Boga nie ma – Wtrącił Dżoszła.
-Bóg to chuj- Dodał Memfis i przeżegnał się całując medalik.
-Chłopaki wy już lepiej nie pijcie. Powiedział Dżejk. „

„Nad równiną ukrytą w skalistych górach usianą po brzegi trójkątnymi wigwamami unosiła się mgiełka napięcia. Wioska polskich Indian wrzała od debat i rozmów dotyczących obecnej sytuacji politycznej, wojna wydawała się nieunikniona w związku z czym dzisiejszego dnia miała zebrać się rada plemienna wodzów plemion rozrzuconych od Mc Donalds hills po Monsanto rivers. Wieczorem gdy wszyscy dostojnicy spotkali się razem przy ognisku obrad jako gospodarz pierwszy głos zabrał „oczy wzniósł ku niebu"
Bracia Indianie,
Wybraliśmy ten kraj jako spełnienie naszych najskrytszych marzeń, kiedy wsiadałem do PKS w Głuchołazach tydzień po podjęciu decyzji o wyjeździe, moje serce przepełnione było nadzieją, że kraj ów będzie naszą ziemią obiecaną. Dziś zaledwie kilka wiosen po ucieczce z kraju ojców muszę powiedzieć, że była to najgorsza decyzja w moim życiu. Całą drogę wierzyłem w Was, miałem nadzieje, że nie powielimy rodzinnych schematów w życiu na emigracji, jak że złudne to były nadzieje, jakże smutna okazała się rzeczywistość. Jeśli ktoś jeszcze nie wie czemu wszystkie wolne narody uważają nas za kretynów, czemu żyjemy tu udając Indian i na ochotnika daliśmy się zamknąć w rezerwacie, czemu nikt nie chce robić z nami interesów niech spojrzy na naszą marną egzystencje moimi oczami, oczami wodza zażenowanego działaniami własnego plemienia.
Nie mamy już o czym rozmawiać nie wygramy zbliżającej się wojny, nie mamy najmniejszych szans, a wiecie dla czego? Powiem wam bando kretynów. Przyjechaliśmy tu kilka lat temu, każdy z was ściągnął tu swoje rodziny i przyjaciół. To miasteczko miało być rajem wolnych ludzi, edenem poloni i co? I jak to teraz wygląda?
Pięć księżyców temu „Dwie stówy zaliczki” wziął dwie stówy zaliczki i przepadł jak kamień z „Przepadł jak kamień” miał mi położyć polbruk pod wigwamem kurwa jego mać, a teraz się dowiaduje, że od dwóch dni bawią się w jakimś burdelu, a ja nie mam ani pieniędzy, ani polbruku. Obiecałem, że będę się wami opiekował, ale ja już nie chce nawet was znać. Połowę z was oddałbym za pojarkę peta, a do drugiej połowy chętnie bym dopłacił, żeby ktoś was tylko stąd zabrał. Po co mi tacy ludzie reprezentujący sobą poziom baru mlecznego jak : „Litr berbeluchy”, który wchodzi do mojego wigwamu o czwartej nad ranem, niezrozumiałymi słowami prosi mnie o drobne, a jak się już go pozbędę muszę przeszukać wszystkie kąty i sprawdzać czy niczego mi nie ukradł, jego serdeczny przyjaciel „ Pomroczność jasna” ja nie wiem czy on wie gdzie w tej chwili się znajduje, przynieśli go na dworzec w Płońsku w takim stanie w jakim znajduj się do dzisiaj.
Polski raj na ziemi to zagłębie kłamstwa, nieróbstwa, łajdactwa sodoma przy tym to klub dżentelmenów onanistów. Taki „Człowiek pod kreską” nie przepracował tu nawet jednego dnia, przez trzy lata zgłębił na tyle język, żeby dogadać się z opieką społeczną, jeździ na zasiłkach i socjalach, a w święta w Polsce szastał dolarami jak krupier talią, dolarami z mojego portfela zajumanymi pięć minut przed wyjazdem, w dodatku piepszył tam takie bzdury, że nawet mi jest wstyd a słyszałem to z czwartej ręki. „Krwawy stolec” kolejny as w mojej talii do tej pory myśli, że to niestrawność, a przecież już dawno wysrał własną wątrobę. Junacy tacy jak : „Obstaw przy gwizdku”, „zawijam z grama”, „Blada ścieżka nieprzespanych nocy”, „Narwana bleta” , „Koruje od roku” „Tropiący kroplę”, „Dwa cztery na siedem”, „Zakurwiony do nieprzytomnośći” ręce mi po prostu opadają.
Na słowa te obruszył się wódź Indian północy „Pijany kierowca” i gdyby nie złapał go w porę „Polonez karo” pewnie tak samo jak w zeszły roku zaczął by się publicznie rozbierać i biegać po całej wiosce z gołą dupą strasząc dzieci, gdyż nie ukrywam przyjechał tu po kilku głębszych.„

"Do wigwamu znajdującego się poza obrębem wioski, wszedł młody chłopiec, spodziewał się znaleźć w nim szamana zajętego czynieniem czarów rzucaniem zaklęć, czy jakimś innym zajęciem wykonywanym przesz szamanów w swoich namiotach.
- Oczekiwałem cię „Za późno wyjęty”, duchy przodków, powiedziały mi, że przyjdziesz tu z problemem trapiącym Twoją duszę - Powiedział szaman wypuszczając z ust wielki obłok mleczno gęstego dymu.
- Tak szamanie, zapytać Cię o dwie bardzo ważne sprawy w moim życiu do rozwikłania, których potrzeba mi będzie Twojej mądrości.
- Mów więc śmiało.
- Jaki jest sens życia i dlaczego czasami wydaje się, jak bym ze swoją skło „blowjob queen” mówił dwoma językami?
- Cóż…- powiedział szaman, to nie są trudne pytania.
- Zacznę może od końca. Otóż twój ojciec „Stojący pod sklepem”, również nie dogadywał się z Twoją matką „Trzeźwe święta” więc skąd ty byś miał to kurwa potrafić, a co do sensu życia jest tylko jedna odpowiedź. :” HA, HA, HA, HA powiedział szaman po czym wyszedł z wigwamu i oddalił się w sobie tylko znanym kierunku. "

niedziela, 15 maja 2011

Trzy mgnienia wiosny. Albert Fankidejski


Albert Fankidejski w związku z niszowością swoich opowiadań nie usłyszy o tym, że dostał nagrodę Nike. "Trzy mgnienia wiosny" to jego defloracja pisarska, a że pierwszy raz nie zawsze jest taki jak na filmach porno, mam nadzieje, że pochodzący z Ramsowa Albert nie zaniecha poszukiwania "epickiego pierdolnięcia" i da się jeszcze nie raz puknąć w dupala jakiemuś wydawcy w zamian za damski chuj gotówki."Trzy mgnienia..." to zbiór krótkich opowiadań, refleksji nad życiem i próba pogodzenia się z ciężką przypadłością, której Albert nabawił się pracując w tartaku swojego ojca. Ciężka praca, alkohol i zagrożenie utraty palców podczas pracy na czarno to w zasadzie cały warsztat pisarski Alberta. Chłopak może zostać drugim Masłowską, ale w Ramsowie zatyra się na śmierć, chyba, że zdąży się wcześniej zapić. Jeśli chcesz wesprzeć talent Alberta lub chcesz mu pomóc zadzwoń :510657311. Albert nie rezygnuj z marzeń!!

"Akt pierwszy powrót ojca, raj utracony

Spotkaliśmy się wczesnym przedpołudniem resztki preparatu wlewane w siebie z uporem maniaka w krótkim czasie wywołały schizofreniczną ekstazę, a resztki cudem ocalałych zakończeń nerwowych poprzez przygaszone i osłabione, chodź jeszcze czasem docierające do tej bezkształtnej masy kisielu ,która kiedyś była mózgiem, impulsy elektryczne utrwalały nas w przekonaniu, że jedziemy Astonem Martinem Vantage pełnym gazem po bezkresnych asfaltowych łąkach Edenu w stronę zachodzącego słońca, a platynowe fele naszego życia toczą się w jedynym słusznym kierunku… lecz..

Nagle w drzwiach staną ON. Anioł alkoholowej apokalipsy, trzymając w ręku wspomnienie tego co jeszcze godzinę temu było „ognistym mieczem zagłady”. Bat jego słów spowity mglistą zorzą niedawnych torsji oraz gorzelniano- żołądkowych perfum uderzał w nozdrza, ciął skórę i wyciskał łzy z oczu nawet najdzielniejszych alkonautów. Zrozumieliśmy wszyscy… Hegemon płynnej śmierci przybył upomnieć się o swe ofiary, odebrać nam raj ,który dopiero się narodził.

Zaczęło się!
Widmo jednego ostrego naboju w 6 komorach rewolweru zwanego życiem miało być ceną ,którą zapłaci czyjaś dusza dzisiejszego wieczoru. Zaczęliśmy do siebie strzelać.. On z gracją i radością plutonu egzekucyjnego wciąż od nowa nabijał jeszcze dymiące lufy.

Pierwszy postrzelił się Grzesiek.. Pocisk spenetrował bebechy i z całym impetem wbił się gdzieś między trzustką ,a śledzioną. Widząc to Jacek przeżegnał się zbyt wcześnie spisując bohatera na straty. Grześ pomimo ran i obfitego krwawienia sokiem z kiszonych ogórków, octem z kurek, prawdziwków i papierzaków, cała mocą swego ducha zapanował jeszcze nad półmartwym ciałem i znów z piana na ustach i nienawiścią dla słabości w zamglonych oczach, rzucił się w wir walki. Wiedział jednak,jak ranny jeleń, że agonia zbliża się wielkimi susami w siedmiomilowych butach,a następne strzały myśliwego,który poczuł bliskość wygranej będą już dużo precyzyjniejsze. Twarz Niebiańskiego egzekutora pojaśniała. Zaprawiony w bojach wiarus widząc wykrzywione w malignie lico towarzysza broni nie chciał przedłużać procesu eutanazji. Wytoczył cięższe działa, polał pełne szklanki i ponownie otworzył ogień. Kula przeznaczona dla Grzecha nie mogła teraz chybić celu. Wiedziony chrześcijańskim nawykiem składania całej winy na Boga, Grześ wzniósł jeszcze niewidome oczy ku niebu prosząc o lekka śmierć. Najwyższy wysłuchał ostatniej prośby zbłąkanej duszy. Cichy jak mgła cios łaski spadł na szyję nieszczęśnika ... stłumionym szeptem wydał z siebie jeszcze ostatni raz ledwie słyszalny okrzyk bojowy : OSTROŁĘKA NIE WYMIĘKA!!! Po czym oddał się w ręce Walkiriom niosącym jego duszę prosto do ogrodów Walhali

On skwitował stratę przegryzieniem ogóra. Jego język zatańczył kankana z kropelka preparatu osiadłą na ustach niczym rosa na porannej trawie. Jego hartowany jak stal w śmierdzących moczem, zwietrzałym piwem i kiepową siekierą kuźniach męskiej osobowości,umysł znieczulił się na ludzkie nieszczęście, ból i cierpienie, jego psychika była twarda jak granitowe dildo, niezłomna jak kuśka Rona Jeremiegio, bezlitosna jak faja Polańskiego dla trzynastolatek. Kolejna czystka etniczna nie robiła na nim większego wrażenia, jego sumienie dźwigało ciężar lat walki, zagłady całych rodzin, rzezi masowych imprez z butelką w ręku czuł się jak pedofil w piaskownicy, spruty do granic ludzkich możliwości był naprawdę sobą, przechuj alkogolemem, kosiarką kiziorów napędzaną ruskim spirytusem, był jak wanna bez korka, a sześciolitrowy silnik największych połykaczy szos nie spalał nawet promila tego ile on był wstanie strzelić na łyka wygrywając pod sklepem poranny hejnał na kelerisowych trąbkach.

Dalsze walki przybrały nieco inny obraz . Sierżant „Archaniołow„ stał obok baterii dział przeciwpancernych odpierając kolejne ataki faszystowskich dywizji śmierci, w tumanie kurzu wciąż powtarzał: „ładuj!!, ognia!!, ładuj!!, ognia!!” nawet wtedy gdy germańskie tanki upojenia taranowały kolejną armatę, a załoga wykruszała się. Nagle Jacek nie posłuchał rozkazu. Jego działo wciąż nabite ucichło. Sąd polowy szybko wymierzył sprawiedliwość. Poległ od kul karniaków Boskiego Enkawudzisty na trasie między kuchnią, a łazienką… „Cześć jego pamięci” szepnąłem."

wtorek, 22 marca 2011

"Zło"... czyli kilka słów prawdy o nas?


Przypuszczam, że mi osobiście jak i zapewne 54% Polaków nieczytających książek, Fińska literatura kobieca przez duże "F" nie kojarzy się zupełnie z niczym. Oczywiście nikt nie wymaga cudów od społeczeństwa, którego już od dawna hymnem powinna być piosenka Kazika: "a ja leże na wyrze przerzucam kanały, lektury już dawno olałem, gapię się tępo zjadając but w sosie i patrze na dramat w kosmosie". Jednak "Zło" zaktualizowało moje spojrzenie na zagadnienia literatury skandynawskiej, teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że "finki to jo."

O czym jest "Zło"?
Wstyd przyznać, książka Talvi Ingeborg, to szczera do bólu jąder rozprawa z męskim egoizmem, szowinizmem, seksizmem, alleyesonmeizmem i każdym męskim "izmem" ukrywanym mniej lub bardziej, "samczym skurwieniem". Talvi jednoznacznie wskazuje, że jest to książka o nas samych, zadufanych w sobie "ruchaczach" bez sumienia.

"Był ciepły lipcowy wieczór, wracałem do domu po spotkaniu z G.
Chłodną szmatą kamiennej obojętności ścierałem z siebie resztki jej fatalistycznego pesymizmu. Każdym swoim słowem, każdym trupiobladym gestem błagała o morderstwo z litości. Ten jej uśmiech, szczery do bólu jak sylikonowe cycki, prawdziwy jak orgazm aktorki porno idealnie współgrał z wyrazem oczu przepełnionych radością, życiem i ciepłem hospicyjnego korytarza.

Wystarczyło trzydzieści minut wspólnej rozmowy i z nadzieją spoglądałem na kuchenny nóż, chodnik zza okna wręcz błagał o spotkanie, a pasek od spodni marzył, żeby rzucić mi się na szyje.

Przez pierwsze godziny istnienia naszego chorego "związku", miałem nadzieję przywrócić ją jak najszybciej do stanu używalności. (Jej ból po rozstaniu z facetem życia był niczym w porównaniu z moim świądem jąder.) Teraz już wiem, że równie dobrze mogłem gilgać stopy klientom prosektorium z nadzieją, że wybuchną śmiechem.

Po spotkaniu z nią nie bałem się już śmierci. W porównaniu z jej codziennym mentalnym harakiri, śmierć była darem opatrzności. W trzydzieści minut przebrnąłem przez wszystkie kręgi piekła, brałem chrzest w morzu martwym łez, przepłynąłem żabką Ganges ludzkiego cierpienia. Żeby tylko Bóg, którykolwiek, jeden kutas czy Ketzalkoatl, Manitu czy Ahura Mazda, chciał zabrać ją do siebie, byłem skłonny złożyć się w ofierze nawet całopalnej, albo w jednej chwili ukrzyżować na drzwiach jej mieszkania, jedyną przeszkoda bylaby niewdzięczna bliskość jednookiego judasza.

Szansa strzelenia gola oddaliła się o jakieś milion eonów lat świetlnych, zresztą pewnie w trakcie czułbym się jak weterynarz robiący ostatni zastrzyk potrąconej przez ciężarówkę, jeszcze zipiącej burej suce."