niedziela, 12 lutego 2012

Latarnik- Monika Kroll


Latarnika ratuje z szuflady, nadzieje na jego wydanie Monika zgasiła razem z ostatnim papierosem, może to tematyka, może to fakt że za długie, może to brak rysunków. Moim zdaniem podróż krętymi schodami losów rodziny Latarnika jest na tyle interesująca, że podjąłem próby wydobycia wraku z groźnej jak wybrzeże szkieletów, przepastnej szuflady Moniki, efekt wygląda następująco:

"Wszystko zaczęło się w czasach, kiedy do krainy przylatywały jeszcze łabędzie, a wyspa latarników była półwyspem i nie trzeba było łodzi żeby się na nią dostać. Łabędzie przylatywały tu każdej wiosny, latarnik często przesiadywał na starej ławce nad brzegiem morza i gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały odejście zimy wypatrywał ich przybycia. Każdego roku od najmłodszych lat cieszył się widokiem długoszyich, śnieżnobiałych, krzyczących obłoków, odkąd przyszedł tu pierwszy raz, będąc jeszcze chłopcem. Czuł nierozerwalną więź między swoim życiem, a światem łabędzi, ich przyloty i odloty wyznaczały pory roku. Tego dnia, jak zawsze w porze gdy słońce unosiło się nad horyzontem na tyle długo, żeby dni przestały być krótkie i chłodne, Latarnik siedział nad brzegiem morza na tej samej starej ławce paląc fajkę, wpatrywał się w coraz bardziej przymrużone oczy słońca z nadzieją, że może jeszcze dziś usłyszy trzepot łabędzich skrzydeł.

- To jeszcze nie pora, pomyślał latarnik wypuszczając wielki kłąb siwego dymu.

Gdy słońce zaszło i świat ukrył się za się za zasłoną ciemności, latarnik, jak każdego wieczora, poszedł zapalić swoją latarnię. Strzelista budowla była swoistym pamiętnikiem jego rodziny, każde piętro zagracone było pamiątkami wspomnień o przodkach, odkąd pierwszy z nich postawił swoją stopę w tej wtedy jeszcze obcej krainie. Ukryte w latarni skarby wspomnień radosnych, kolorowych i tych czarno białych, przepełnionych smutkiem, szeptały swoją opowieść, gdy tylko ktoś odważył się wejść do środka.

Podróżując krętymi schodami do serca latarni, latarnik słyszał wszystkie te historie kilka razy dziennie, znał wszystkie opowieści od początku i końca, niektóre kochał, niektórymi się zachwycał, a kilka z nich przyprawiało go o łzy.
Po otwarciu wielkich drzwi z najciemniejszych kątów wyłaniały się opowiadania, rozbrzmiewały szeptem ścian poprzez wyblakłe zdjęcia, pożółkłe listy, głosem rzeźb odbijały się echem dawnych wydarzeń w świadomości latarnika, za każdym razem tak samo wyraźne i czytelne.

Sale parteru opowiadały historię pra, pra przodka, Edwarda.
Edward urodził się bardzo dawno temu w kraju, którego nazwy nikt już nie pamięta. Gdy nastały ciężkie czasy, młot ekonomii zmiażdżył kraj Edwarda, a dziwne mechanizmy rynkowe, których zależności Edward nigdy nie zrozumiał, zmusiły całą jego rodzinę jak i wiele innych rodzin zapomnianego kraju, do wyjazdu w poszukiwaniu lepszego świata. Była to podróż wielkich nadziei, które brały górę nad tęsknotą, a czasem nawet nad trwogą przed dniem jutrzejszym. Ile trosk, zmartwień słyszało morze w czasie tej podróży ,ile modlitw i próśb usłyszał Bóg w tych ciężkich chwilach? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi. Do dziś dnia każda kropla w morzu na pamiątkę tych wydarzeń ma smak łez, a wieczorami, kiedy fale rozbijają się o ostry grzbiet portowego falochronu, w ich szumie można usłyszeć echa minionych rozmów, słowa zapomnianych modlitw przepełnionych strachem i smutkiem. Na przekór wiatrom i falom, wielki okręt, którego nazwy nikt już dzisiaj nie pamięta, z ładowniami wypełnionymi po brzegi nadzieją, przedzierał się przez niezmierzone połacie wielkiego błękitu, aż pewnego dnia dotarł do miejsca swojego przeznaczenia, małego portu, w jednej z tysięcy krain bez imienia.

Po zakończonej podróży Edward szybko dostał pracę w wielkiej fabryce, przez całe dnie wkręcał po cztery śrubki w wielki element wchodzący w skład czegoś, czego Edward nigdy w życiu nie zobaczył w całości. Z upływem czasu, żeby zapewnić lepsze życie swojej rodzinie, Edward pracował coraz więcej, nie miał już czasu dla swojego syna, a z każdym dniem jego dawne marzenia, o których opowiadał w czasie niedzielnych obiadów, powoli okrywały się gęstą mgłą zapomnienia. Jego ciekawość świata umierała każdego dnia o szóstej rano, gdy prężnym krokiem przekraczał bramę hali montażowej i odradzała się w jego snach i barwnych opowieściach o krajach, które Edward chciał zobaczyć, ludziach, których chciał poznać i przygodach, które kryły się tuż za rogiem domu, gdy wystarczyło wyjść, jedną nogą przekroczyć próg, by dać się im porwać. Każdego dnia w drodze do pracy myślał o tym wszystkim, co kryło się tuż za horyzontem i każdego dnia tłumił w sobie głos serca wołający go zza widnokręgu do czasu, aż krzyki syren oznajmiały koniec jego zmiany. Po kilku latach Edward wtopił się w fabryczny krajobraz, stał się częścią niekończącej się plątaniny kabli, taśm, rolek, kolejną częścią fabryki, trybikiem, jednym z tysięcy elementów tworzących wielki kompleks hal, budynków i magazynów nierozerwalnie ze sobą połączonych, wzywający głos cichł, a jego oczy stały się puste, z każdym miesiącem gasło w nich życie. Po jakimś czasie Edward pogodził się z losem, senne marzenia stały się powracającym koszmarem wypalonej duszy, a motyle skrzydła jego onirycznych marzeń, bezpowrotnie nie spełnionych lecz dumnie rozpościerających się pod widnokręgiem mlecznych poświat sennych fantazji, każdego poranka traciły tęczową aurę rozdartego na wskroś trójkątnym ostrzem szklanego pryzmatu słonecznego promienia, morusane szarą ręką klaustrofobicznie duszącej, wypranej z resztek człowieczeństwa rzeczywistości, czekającej przy łóżku wiernie niczym pies. Zmieniając z czasem swą postać kolorowych skrzydeł Pazia Królowej w trupio blade skrzydełka Bielinka Kapustnika. Pewnego dnia marzenia umarły na zawsze, nie było już głosu, nie było ludzi, których chciał poznać, został ból bezpowrotnie straconych lat, cierpki posmak spalonej na popiół duszy. Edward stał się wypaloną od wewnątrz skorupą, wypalił go żar goryczy, płomienie smutku. Pewnego dnia rozsypał się na proch w drodze do pracy, lekarz stwierdził, że nie było w środku niczego, co trzymałoby go razem. Rzeczywistość zabiła marzenia, a bez tych Edward był tylko pustym pudełkiem.

Latarnik nieprzerwanie brnął po krętych schodach w górę do serca latarni.
Galeria pierwszego pietra powitała go tęczą kolorowych zdjęć, skrzyń pełnych najdziwniejszych pamiątek z najodleglejszych zakątków świata, osobliwej dokumentacji największego w dziejach rodziny latarnika pościgu za marzeniami.

Edward miał syna Władysława. Władysław od najmłodszych lat był niemym świadkiem upadku swojego ojca, nie pamiętał taty sprzed czasów, gdy późną nocą po powrocie z pracy ojciec głaskał jego śpiącą głowę chropowatą jak papier ścierny ręką. Przez wiele lat chłopak żył pod jednym dachem z niewidzialnym ojcem, który materializował się na kilka godzin w niedzielne popołudnia gdy cała rodzina zasiadała do wspólnego posiłku. Władysław nigdy się nie dowiedział, że to właśnie troska spopieliła wnętrze Edwarda, zostawiając jedynie rozbity wrak na egzystencjalnym wybrzeżu szkieletów. Nigdy nie usłyszał, że w najcięższych chwilach to właśnie myśl o synu dodawał sił Edwardowi, to idea szczęśliwego życia syna pozwalała ojcu pracować ponad ludzkie siły. Władysław nie dowiedział się nigdy o tym, że mimo swej niewidzialności jego ojciec myślami był zawsze przy nim, że gdy głaskał go śpiącego, swoją spracowaną ręką w myślach modlił się by syn wybaczył mu grzech nieobecności. Uczucia i intencje ojca były jednak sekretem, którego Władysław nigdy nie odkrył. Pewnego dnia, w słoneczne wtorkowe popołudnie, chłopiec obiecał sobie, że nigdy nie będzie taki jak jego tata. Śmierć ojca nie była dla niego zaskoczeniem, nieobecność człowieka którego nigdy nie było, nie zrobiła na chłopcu większego wrażenia, od dawien dawna wypełniał taciną pustkę marzeniami. Następnego dnia po pogrzebie, gdy udało się już zebrać cały popiół należący do Edwarda w jednym miejscu, Władysław w najbliższym porcie dostał się na pierwszy lepszy statek i wypłynął w swoją największą podróż zwaną życiem.

Pierwsze Piętro to świątynia jego wspomnień. Cały dobytek życia Władysława mieści się w skrzyniach pełnych bezwartościowych gratów. Buteleczka pełna wody z deszczowych lasów, puszka piasku z odległej pustynie gorącego po dziś dzień, zasuszony liść z zimnych lasów północy, garść fotografii z krajów których nie można znaleźć na żadnej mapie. Kilka razy zmęczony nieustanną wędrówką Władysław próbował się ustatkować, ale niepokój duszy kazał wciąż gnać na oślep przed siebie, gonić marzenia bez chwili wytchnienia, wspinać się na najwyższe szczyty gór, wyznaczać szlaki przez bezludne lądy, płynąc statkiem poza granice ludzkiego poznania, gonić samolotem tęczę, dotykać balonem sufitu nieba. Władysław był wszędzie, pod koniec jego życia okazało się, że nie było piędzi ziemi na której nie stanęły by jego stopy, nie było metra nieba, którego nie widziały by jego oczy..."

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zastanawiam się, w którym miejscu życia jestem, czy w środku mam już tylko popiół z resztek marzeń, planów, tego, co miało wypełnić moją egzystencję na tym padole, czy jest jeszcze coś, co w te suche szczątki wleje odrobinę życia, wprawi w ruch serce, umysł, popchnie do kolejnej, nieudanej pewnie, próby osiągnięcia chociaż namiastki tego, co na początku mojej drogi wypełniało mnie od środka. Każdy z nas nosi w sobie Edwarda, który w imię wyższych celów musi coś poświęcić, i każdy z nas nosi też Władysława, który za wszelka cenę nie chce poddać się ryzom świata. We mnie chyba wygrał Edward. Zombie, zombie, zombie....

Anonimowy pisze...

damn !

Anonimowy pisze...

HA! mogli się obaj po prostu napierdolić. najkrótsza droga do szczęscia, nie trzeba tyrać ani tłuc się po świecie :D

bardzo dobrze napisane. metaforyka itp. dobry styl. mój faworyt to jednak "solidarność 89" wolę takie zabawniejsze podejście do tej chujowizny życiowej.

poważne refleksje przybliżają samobójstwo ;P

Bukłak

Don Magic Juan pisze...

Drogi Bukłaku,

Miało być o czymś innym niż o wódzie i narkotykach, ale co ja tam wiem o czymś innym ..:)